środa, 26 czerwca 2013

Wernisaż Joanny Monasterskiej

19. maja 2013 w Artchacie odbył się wernisaż prac z lat różnych Joanny Monasterskiej, zatytułowany "KIM JEST JOANNA....".
Basia, Carmen, a nawet Tomek! (z zawodu kontrabas) czytali wiersze i wierszyki odpowiadające po części na pytanie- kim jest nasza Artystka. Czego nie zaspokoiła poezja, uzupełniła już sama Joanna- choć były pytania, które pominęła milczeniem i uśmiechem.
Ciąg dalszy spotkania nikogo już pewnie nie zaskoczył- muzyka na najwyższym poziomie i tak inspirująca, że zmieniła większość Gości w wokalistów.


Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Joanna unika odpowiedzi...
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Tomek z tomikiem ... wierszy
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Joanna- wokalistka, Ania- tancerka... chyba flamenco
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Zasłuchani...
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Władek już nie wiedział, czy się przebije przez wokalistów...




poniedziałek, 24 czerwca 2013

Wspomnienie dnia minionego...
Basia, Renia i Ania przygotowały przepyszny kociołek....
Małgosia w pracowni oprawiała ostatnie fotografie...
Wszystko już było przygotowane...
Nawet cudowna kompozycja Reni P. u wejścia do domu...
Po oficjalnym wernisażu, w oczekiwaniu na kociołek z ogniska mieliśmy muzyczną ucztę...
A później mohito (specjalność Reni P.) i... szumiało, szumiało......

Dziękuję Małgosi Jasińskiej- Hanuszkiewicz za przedstawienie nam swojej niebywałej wrażliwości artystycznej. 
Dziękuję wspaniałym muzykom i wokalistom za oryginalną oprawę muzyczną wernisażu.
Dziękuję Renatom, Basi, Ani, Asi za pyszny kociołek.
Dziękuję naszym wspaniałym Gościom.....





sobota, 22 czerwca 2013

JUTRO WERNISAŻ MAŁGOSI !!!!!!!!

Trwają ostatnie przygotowania do jutrzejszego spotkania w Artchacie. Przepiękne i bardzo klimatyczne zdjęcia zaprezentuje Małgosia Jasińska- Hanuszkiewicz. Tyle, że trzeba je jeszcze pozawieszać, a najwięcej czasu spędzimy pewnie na logistyce wystawy. Kuchnia jest już połowicznie odsprzątana, ogród w miarę ogarnięty, zamrażarka pełna dobrodziejstw wszelakich.... Tylko "nawalił" na stroiciel pianin... i pomimo dwóch cudownych instrumentów w Artchacie, pianista będzie skazany na klawisze elektroniczne.
Małgosia oprócz podzielenia się z nami swą fotograficzną wrażliwością uświetni nam jutrzejszy wieczór swoim niebanalnym retro głosem!! Zaśpiewa troche jazzu w stylu Billie Hiliday i  trochę starych dobrych polskich, przedwojennych piosenek.
Wernisaż, koncert, ciut poezji i kociołek prosto z ogniska!!! Serdecznie zapraszamy do Artchaty!!!
Zapach dymu. Wspomnienie.
To było dawno, dawno temu, bo jeszcze w dwudziestym wieku. Zbliżały się Święta Wielkanocne, które wbrew rodzinnym tradycjom postanowiłam spędzić w górach. Wybrałam Tatry. Wyruszyłam, jak to wtedy bywało, pociągiem do Zakopanego, potem piechotą do Kuźnic i zielonym szlakiem w stronę Murowańca. Zapomniałam, a może zlekceważyłam świadomość, że marzec, Tatry.... to jeszcze śnieg i nie całkiem długi dzień. Więc zaskoczył mnie zmrok, na całe szczęście już  powyżej granicy lasu, gdzie do zielonego szlaku dochodzi żółty, przez Jaworzynkę.  Szlak był  opustoszały i jeszcze zaczął delikatnie prószyć śnieg. Wiedziałam, że do schroniska nie jest już daleko, ale było ciemno, zimno, pusto. Otuchy dodawała mi infantylna świadomość, że kiedyś będą to wspominać w kategorii przygody. Miałam pierwszą w życiu czołówkę- tyle, że z lichą baterią. Więc ją zapalałam, gasiłam, pokonywałam  z pamięci kilka metrów i tak przez około godzinę, może dłużej. Wiedziałam, że, w górach nie spotkam złych ludzi więc się nie bałam,  ale przypomniały mi się schroniskowe opowieści  turystów o misiu- Kubie, który kiedyś przerwał sen zimowy, by buszować po spiżarni schroniska na Kondratowej. No i tak człapałam po kilka metrów i zastanawiałam się, czy taki miś byłby moim widokiem zaskoczony. Humoru mi to jednak wcale nie poprawiło- najnormalniej w świecie bałam się spotkania z niedźwiedziem!!!! I tak myśląc o własnym strachu, piramidalnej głupocie i cieście, które pewnie już pięknie pachniało w rodzinnym domu.... poczułam zapach dymu- cudowny, subtelny, taki znikąd zapach dymu!! Schronisko jest  trochę ukryte przed światem, ale zapach był coraz wyraźniejszy. Aż w końcu dostrzegłam światełko. I to był Murowaniec. Jak stanęłam w drzwiach jadalni/ sali biesiadnej podszedł do mnie goprowiec i spytał, czy nazywam się Krzysztof jakiś tam. Jaki Krzysztof?- przecież od zawsza byłam babą, więc skąd Krzysztof!!!?? Zrozumiałam, jak zobaczyłam swe odbicie w szybie- byłam jednym wielkim bałwanem z obrzydliwie czerwonym nosem. Na całe szczęście ów tajemniczy Krzysztof wszedł po chwili do schroniska, wyglądał bardzo podobnie do mnie- drugi bałwan! Tyle, że o niego się martwili, bo nie wrócił ze szlaku i już mieli wychodzić go szukać, a o moim istnieniu nikt przecież nie wiedział. Połączyła nas nasza wspólna niefrasobliwość i Święta spędziłam z Krzysztofem i jego przyjaciółmi.
(dziś, po latach, przez przypadek znalazłam o nim artykuł w internecie- jest świetnym plastykiem, zajmuje się i filmem- jakies nagrody, splendor, gratyfikacje- ciekawe, czy pamięta swój spacer pod Zawrat zimą).
W poniedziałek wielkanocny Krzysztof i przyjaciele wpadli na pomysł, żeby się przemieścić do jakiejś bacówki na jakąś polanę- nazwa wtedy nic mi nie powiedziała, ale, że ludzie byli sympatyczni i zapraszali na przygodę- poszłam z nimi- i okazało się, że nie tylko ja jestem taka nieodpowiedzialna. Tą polaną okazała się Polana Rusinowa, oddalona o kilka godzin marszu latem. A zimą... nieprzetartym zupełnie szlakiem... zapadaliśmy się prawie po pas, byliśmy przemoczeni, zmarznięci i głodni. Mieliśmy co prawda jakieś konserwy, ale nikt nie miał otwieracza, ani nawet noża, który by je pokonał. 
Ostatni etap wędrówki pamiętam dokładnie- szliśmy przez Gęsią Szyję, z której na Rusinową zjeżdżaliśmy już na d....- bo tak nam już było wszystko jedno.I znowu poczułam cudowny zapach dymu! Bacówka była blisko. Malutka, bez wygód, z jedną małą kozą, która ciepła dawała niewiele, ale pozwalała na zagotowanie wody, Za to pełna ludzi!!! Przyjaznych ludzi, którzy wydawali się być nardziej cieniami w nikłym płomyku świecy. Ugościli nas natychmiast grzańcem z kultowej wtedy Sangrii i makaronem z dżemem truskawkowym. Posiedzieliśmy przy tej kozie, ktoś miał gitarę i więcej Sangrii. Światła wielkiego miasta, cała hektyka dwudziestego wieku były wtedy pojęciem irracjonalnym. Noc spędziliśmy dzieląc się kilkoma jeszcze suchymi śpiworami- więc bardzo przytulnie, pomimo kilkunastostopniowego mrozu.
Rano cienie z bacówki nabrały kształtów i imion. Szczególnie pamiętam Wacka alias Grzegorza z Warszawy, który grał na gitarze, przepięknie interpretował piosenki Stachury i ciągle się uśmiechał......

Po kilkunastu latach pojechałam w Bieszczady i podczas wycieczki fotograficznej szlakiem starych cerkwi, niedaleko Czerteży dopadł mnie rzęsisty deszcz i już miałam biec w stronę auta, gdy poczułam zapach dymu. Jakby odruchowo skierowałam się w jego stronę i natknęłam się na niewielki szałas, gdzie ktoś gazdował latem żyjąc z produkcji serów owczych, czy też kozich- nie pamiętam. W tym szałasie schroniło się kilkanaście innych osób. Deszcz padał i padał, my siedzieliśmy skuleni wkoło małego paleniska..... Nikt się prawie nie odzywał, nikt nikogo niczym nie częstował, nikt się nikomu nie przedstawiał. 
Deszcz ustał i powoli opuszczaliśmy szałas i gospodarza. Na zewnątrz, pośród szałasowych gości rozpoznałam Wacka alias Grzegorza. Nie miał gitary. I nie miał już w sobie niepoprawnego optymizmu.
 Każde z nas poszło w stronę własnego samochodu.

piątek, 21 czerwca 2013


W samo południe....
Odjechali... Walentyn i Władek. Mają do pokonania 300 km w upale i piątkowych korkach. Samochodem bez klimatyzacji. Ale się usmiechali. Wieczorem zagrają, jak zawsze profesjonalnie, koncert w Ambasadzie Mocarstwa.
Przygotowałam dwa płótna i O IRONIO!!! mam namalować jakiś sympatyczny pejzaż zimowy i obojętną klimatycznie martwą naturę. Farby się tak rozpływają, że nie będę chyba potrzebować oleju lnianego. 
Cudowna koleżanka- Renia- odwiedziła mnie wczoraj i zaserwowała chłodne i smaczne mohito- takie prawdziwe- z rumem, limonką, lodem i czyms tam jeszcze w środku. Nie dopiłam wczoraj w nocy i teraz takie mohito prosto z lodówki cudownie smakuje. Niebezpiecznie smakuje!!!!!
Pozdrawiam w samo południe wszystkich czytających- znajomych i nieznajomych i zasiadam za sztalugami. A chłopakom zaocznie życzę udanego koncertu.

czwartek, 20 czerwca 2013

Pracownia żyje nowym Artystą!!!!
Wczoraj dołączył do nas Paweł! Kolega, którego poznałam jeszcze w sportowej podstawówce i spotkałam ponownie po latach niewidzenia. Był gościem na kilku naszych wernisażach i koncertach, a wczoraj po raz pierwszy w swoim życiu zmierzył się z ikoną- wyszlifował samodzielnie grunt na desce, rozrysował ikonę, a teraz mozolnie rozprowadza pigment w żółtku i nanosi kolejne warstwy na wizerunek aniołka wg Fra Angelico. W ciszy, spokoju, upale i w świeżo- bo wczoraj w nocy odsprzątanej pracowni.
Ikony mają w sobie jakąś magię... Pamiętam, jak w dzieciństwie przeglądałam album z ikonami u znajomej moich rodziców. Wydawało mi się, że w kategorii estetyki malarskiej nie ma brzydszych wizerunków. Ale tak nie dawało mi to spokoju, że postanowiłam, a była to czwarta klasa podstawówki, skopiować jedną z ikon. Techniką oczywiście niepoprawną, bo zwykłą temperą, ale za to z zapałem. Padło na wizerunek Matki Boskiej Pasyjnej, znanej katolikom w innej wersji kolorystycznej jako Matka Boska Nieustającej Pomocy. Malowałam, malowałam i jak już namalowałam- polubiłam te zaburzone proporcje, dziwne, geometryczne schematy szat, niezrozumiałe symbole. Wtórnie, po kilku latach zaczęłam czytać, czytać i się dowiedziałam, że każdy gest w ikonie, kolor, zawarty symbol, atrybut ma bardzo głębokie znaczenie teozoficzne. I  pokochałam to całe dziwnie ikonopisarstwo- malowanie jajkiem, brudne i czasochłonne gruntowanie desek, szlifowanie,złocenie. Z każdą tworzoną ikoną spędzam wiele godzin face to face, więc muszę ją jakoś polubić- inaczej nie polubią jej inni.
Teraz Paweł dłubie swoją pierwsza ikonę i pewnie jeszcze sam nie wie, czy się polubią z tym Fra Angelico, czy tez nie. Ale jest konsekwentnie skoncentrowany, spokojny i popijając soczek oswaja się z pędzlami.







Po przerwie
ponad dwutygodniowej i po licznych reprymendach przyjaciół- czytaczy tego bloga postanowiłam się usprawiedliwić- 
Pilnie uczyłam się francuskiego i hebrajskiego. Francuskiego- bo 15go czerwca miałam "poważny koncert" w Radiu Kraków- koncert piosenek francuskich w ramach cudownego Festiwalu Edith Piaf. Natomiast hebrajskiego- bo dzisiaj miałam egzamin z tego języka po roku nauki. Wróciwszy ze zdanego!!! egzaminu odziałam się w robocze szmaty i zabrałam się do porządkowania pracowni. I teraz w ramach przerwy w tej katordze... ze szklaneczką cudownie chłodnego piwa.....niezdrowym papieroskiem...... spieszę donieść, że....
w najbliższą niedzielę- 23go czerwca organizujemy w Artchacie kolejny już wernisaż połączony z koncertem. Wernisaż przepięknych fotografii, głównie jeszcze analogowych, Małgosi Jasińskiej-Hanuszkiewicz, a usłyszeć będzie można cudowny sopran Elżbiety Kupiec w repertuarze poważnym i trochę mniej serio.
A jak wernisaż i nasi cudowni Goście... trzeba ze szmatą, odkurzaczem, sprayem do okien, miotłą- drapakiem do podwórka itd....
Muszę się Wam przyznać, że dom kupiłam trzy lata temu z zamiarem zrealizowania właśnie pomysłu takiego otwartego domu pracy twórczej. Dom był koszmarnie plastikowy wewnątrz, kolorystycznie glamourowy z jeszcze pewexowskimi płytkami w łazience (z dekorem w kształcie wyskakujących z wody delfinów na tle zachodzącego słońca). A, że remont to choroba wielce przewlekła- pierwsze nasze art- spotkania odbywały się prawie na gruzowisku. Teraz podłoga już jest, drewniana. Zniknęły plastikowe szafki kuchenne w kolorze syntetycznej sałaty, paździerzowe blaty, plastikowe marmuropodobne parapety, sztuczne paprotki i tapety upstrzone brokatem. Ogród uporządkowały przyjaciółki znające się, a sławojka (w sumie może i szkoda) została zbiorowo zutylizowana. 
Te nasz byłe juz spotkania miały i swój urok. Pośród totalnej tandety i brzydoty brzmiała taka cudownie subtelna muzyka, powstawały prace wspaniałych artystów, ułożyliśmy projekt statutu naszej fundacji, napisaliśmy wiele tekstów, wypaliliśmy mnóstwo drewna, by uwarzyć kociołek na ognisku......
Teraz ten wielkomiejski dom przypomina wewnątrz wiejską chałupę, a klimat ten potęguje fakt, że sąsiad hoduje kury, ma nawet jednego dostojnego koguta i aż nie do wiary, że co rano budzi on wszystkich dokoła zaledwie pięć kilometrów od Rynku Głównego.
Any way- miejski dom czy też wiejska chałupa- posprzątać przed wernisażem trzeba. Wracam więc do zajęć gospodarskich życząc przemiłym czytelnikom dobrej i spokojnej nocy.
Obok zdjęcie- wspomnienie z ostatnich przygotowań do poprzedniego wernisażu w Artchacie pt. "Kim jest Joanna", kiedy to prezentowaliśmy przekrój twórczości Asi Monasterskiej





wtorek, 4 czerwca 2013

Praga 2007

Wróciliśmy z wczesnowiosennego Paryża.... Zmęczeni, mocniej zaprzyjaźnieni, bogatsi o impresyjne  obrazy wspaniałego miasta...
I los rzucił mnie do Pragi- tym razem na dokształcanie doktorantów. A jak los rzuca mnie to i moich dzielnych towarzyszy podróżniczej niedoli...
Zamieszkaliśmy w hostelu na praskiej starówce. Bo blisko wszędzie, tanio i tym razem w jednym sześcioosobowym pokoju- a po co tracić energię na plątanie się po hotelowych zakamarkach!!! Auto zaparkowaliśmy po drugiej stronie Wełtawy- bo się nam wydawało, że tam można- i rozpoczęliśmy eksplorację starówki, która w zasadzie zaczęła się i skończyła na Irish Pubie przy rynku staromiejskim. Kilka dni pracy na czeskiej Akademii sztuk wszelakich było doznaniem niezmiernie inspirującym, gdyż Czesi są naprawdę chłonni wiedzy i doświadczeń innych narodów- generalnie bardzo wdzięczni doktoranci!, z którymi świetnie mi się współpracowało!
Ale ten nieszczęsny pokój sześcioosobowy!!!! Wracałam jak zwykle zmęczona po kilkugodzinnych wykładach i miast świętego spokoju, ciszy, relaksu- napotykałam spragnionych rozrywek Przyjaciół  z sakramentalnym pytaniem - co dziś wieczór robimy!!!!!- w domyśle- siedzimy w hostelu z gruszkówką, idziemy "na miasto" czyli do Irish Pubu, czy też nie daj Boże zwiedzamy coś?????.....       
Nigdy nie byłam asertywna i wydawało mi się, że jak w pewnym sensie zapraszam bliskich mym sercu ludzi na wyjazd, to muszę się dostosować do woli większości. I nieważne jest kosmiczne zmęczenie spotkaniami z elitą naukową jakiejś uczelni, czy też spragnionymi wiedzy studentami/ doktorantami... Mamy się czuć świetnie i mieć co wspominać.... W głębi duszy nawet kpiłam sobie z kolegów "po fachu", którzy zamieszkiwali w pięciogwiazdkowych hotelach i celebrowali te swoje podróże w kompletnej samotności. Wielcy naukowcy dwudziestego pierwszego wieku, którzy wracają do swojej rutyny-  i z miast/ uczelni, które oferuje im nasz zawód nie mają żadnych wspomnień prócz branżowych rautów- wypasionych, ale beznamiętnych i bezdusznych spotkań, elitarnych wykładów, pseudo... naprawdę pseudo naukowych spotkań..... My przynajmniej słuchaliśmy średniej jakości irlandzkiej muzyki w Pradze popijając równie średniej jakości Irish Coffee i cieszyliśmy się swoim towarzystwem i bylismy otwarci na bezpieczne szaleństwa.....

I nadszedł dzień wyjazdu... Objuczeni bagażami wędrowaliśmy na drugi brzeg Wełtawy- gdzie niby bezpiecznie stało zaparkowane nasze auto... Niby... Ale auta jakby nie było....Się trochę zdziwiliśmy, bo z całym szacunkiem dla naszego Przyjaciela- właściciela- nie był to jakiś top- model- zwykła Nubira po prostu. Zwykła czy niezwykła- auta nie było- a my mieliśmy ciężkie plecaki i niezbyt dużo pieniędzy. Nawet całkiem niedużo po kilku dniach w Irish Pubie. Tak czy owak- mieliśmy problem.  Stała więc nasza piątka zaprzyjaźnionych, co by nie mówić- idiotów, na miejscu, gdzie dzień wcześniej było auto i dumała..... Przypomniał nam się międzynarodowy numer 112- i się udało- nasze auto "skradła" czeska policja, żeby zabezpieczyć je przed niewłaściwym parkowaniem. Auto zabezpieczyła owa policja na mocno strzeżonym parkingu- tyle, że bardzo drogim. Cały nasz budżet straciliśmy na "postojowe" i na oparach paliwa mogliśmy szczęśliwie wrócić do Polski. Rozpoczęliśmy sezon wyjazdów w 2007 roku mocną dziurą budżetową!!!!

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Paryż 2007

Wieczór... wciąż pada deszcz i wcale nie myślę o powodzi... nie mam na nią wpływu przecież. Ale... W 2007 roku pojechaliśmy do Paryża. Kraków żegnał nas deszczem- takim wczesnowiosennym rzęsistym, gęstym choć ciepłym. Jechaliśmy.. prowadziliśmy auto na zmianę... 1600 km do pokonania mielismy. Ja jechałam do pracy ze studentami w Musee d'Orsay, czwórka moich wspaniałych Przyjaciół chciała po prostu pozwiedzać Paryż. Trudno nam było pogodzic nasze priorytety- ja musiałam pracować, Oni chcieli korzystać z uroków Paryża, a zakwaterowani byliśmy razem w hotelu... Godzina pierwsza w nocy stała się dla mnie obowiązkowo początkiem ciszy nocnej, dla moich Ukochanych Przyjaciół był to środek zabawy. Po kilku latach wspominam to jako przygodę po prostu- niedospanie poimprezowe jak na studiach... i chwilowa złość na chciwych wrażeń kumpli, którzy po raz pierwszy.. i Paryż... odeszła głęboko w niepamięć... Było cudnie- plątaliśmy się bez sensu i celu po skąpanych w mroku uliczkach Mont Martre, fotografowaliśmy nikłe światła Paryża nieśmiale przebijające  się przez mgłę, popijaliśmy niby dobre, bo francuskie wino- mając jednak w ustach smak naszej ordynarnej i czterdziestoprocentowej polskiej wódki. Marzyliśmy o podróżach, twórczości, poezji i chwilach zapomnienia. Piękny był ten wczesnowiosenny Paryż 2007 roku!!!!!! Tylko do dziś nie rozumiem, jak moi Przyjaciele mogli mnie wyrwać z hotelu, późnym wieczorem na kolację do restauracji i proponować mi koszmarne estetycznie małże, omułki i inne morskie robactwa!!!!!!! Oni się tym zażerali, a i tak miałam wrażenie, że zabijają ten smrodliwy smak nadmierną ilością piwa (pan kelner uznał to jako nietakt!!! i kilka razy dopytywał, czy takie zacne danie, jak te robaki chcą aby na pewno popijać plebejskim piwem). Ale Przyjaciele zżerali małże, omułki i inne takie w wielkiej ilości, popijali piwem i się głośno zachwycali! Aż mnie zemdliło i uciekłam do naszego zacisznego hotelu.
Wdrapałam się (bo hotel nie miał windy) na wysokie trzecie piętro i po wieczornej gorącej kąpieli położyłam się w łóżku... chciałam naprawdę zasnąć. Pokój był niby dwuosobowy, ale łóżko miał jedno- we Francji pewnie nikt nie sypia samotnie... i zasnęłam! Snu nie pamiętam, ale przebudzenie i owszem!- najedzeni i napojeni Przyjaciele wpadli z pozyskaną z bagażnika naszego auta śliwowicą łącką.... i skończył sie upragniony odpoczynek.
Następnego dnia rano, o ósmej, zaczynałam zajęcia ze studentami! DRAMAT!!!!
Nasz wyjazd trwał pięć dni. Kocham moich Przyjaciół za to, że nie popadają w rutynę, że czerpią radość z każdej chwili w każdym najdziwniejszym miejscu tego świata i pomijają problemy... Wróciliśmy do Polski niedospani, umordowani, ale z uśmiechem się żegnaliśmy i wiedzieliśmy, że będzie ciąg dalszy.....
ps: na zdjęciu: wieża Eifflea od dołu...
Pada i pada.... A ja sobie siedzę przy kominku i próbuję pisać teksty do kolejnego spektaklu. Tym razem zainspirowało mnie życie Marca Chagalla. A pisząc wspominam naszą ostatnią premierę w Piwnicy Pod Baranami, w marcu- przedstawienia o Żydzie Wiecznym Tułaczu. Cudowną muzykę napisał pan Andrzej Zarycki- kompozytor sercem związany z Piwnicą. Zamieściłam zdjęcie z naszej tam próby już generalnej,kiedy w przemiłej atmosferze wspaniali i wrażliwi muzycy uzgadniali ostatnie szczegóły występu. I uzgodnili wszystko, ale i tak premiera wyszła inaczej- byliśmy zadowoleni, nasi Goście również, a ustalenia wszelkie pokryła mgła zapomnienia. Podobno to standard, że sztuka tworzy się często na bieżąco, ma elementy improwizacji. Aktorzy i muzycy reagują niejednokrotnie na odbiór publiczności a'vista... Wiem, że nie powtórzymy w tej formie następnego spektaklu, ale w sumie nie zależy nam na tym aż tak bardzo. Piwnica Pod Baranami ma swoje prawa, swój niepowtarzalny klimat, swoją publiczność i swoje tradycje artystyczne. I to wszystko tworzy wspaniałą, quasi- dekadencką atmosferę....

niedziela, 2 czerwca 2013


Dom się układa powoli do snu... Gdzieś w pokojach szemrze jeszcze muzyka przeplatana cichymi rozmowami, zakłócana znienacka nagłymi porywami wiatru i uderzeniami deszczu o szyby. Na sztalugach dosychają dzisiejsze obrazy, a po kuchni rozchodzi się jeszcze woń świeżo upieczonego chleba... Dobranoc!!!!

sobota, 1 czerwca 2013

Jak pamiętnik, to pamiętnik

Cały nasz pomysł Domu Pracy Twórczej zrodził się w Bieszczadach, przy ognisku, wśród  wspaniałych Przyjaciół, przygodnych znajomych. Tylko ciągle padało pytanie- gdzie ma być ten dom??? Wszystkich nas bowiem połączyło umiłowanie do quasi- koczowniczego trybu życia i samo już przywiązanie do jednego miejsca zaczynało budzić niepokój. Z czasem doszliśmy do wniosku, że dom ów może być tworem równie "ruchomym", jak i my.  Dom Pracy Twórczej stał się w końcu bardziej ideą niż konkretnym adresem- choć w sumie ma ich kilka. I tak od lat urządzamy spotkania artystyczne, warsztaty sztuk różnych, koncerty, spektakle...........

Wspomnienie z 2009 roku


Założyliśmy bloga i teraz będziemy pisać. Chciałam zacząć od wklejenia jakiegoś zdjęcia z naszych artystycznych spotkań, ale przez przypadek znalazłam karnawałową Wenecję...  Wklejam więc cudownie odzianych i sympatycznych przebierańców, na których nie mogliśmy się napatrzeć!
Z okazji Dnia Dziecka robimy sobie prezent i zakładamy art- bloga....