sobota, 27 lipca 2013

Rusinowa Polana

 Widok z Rusinowej Polany

Pisałam juz wcześniej, że Święta Wielkanocne pewnej wczesnej wiosny ubiegłego wieku spędziłam w Tatrach pośród niezwykle sympatycznych nieznajomych, którzy po morderczej wędrówce zawlekli mnie na Rusinową Polanę.
          Moja przygoda z górami wtedy nie skończyła się wraz z Wielkanocą...  W bacówce, która do dzisiaj skądinąd stoi w tym  samym miejscu, spełniając jednakże odmienną rolę, spędziłam chyba najpiękniejszy okres w moim życiu....
          Skończyły się Święta i góry zamarły pod wczesnowiosennym śniegiem. Turyści stali się obywatelami swoich siedlisk i wpadli w kierat rozlicznych systemów normatywnych, co ich na co dzień pętały... Cisza, pustka, mnóstwo śniegu, mróz i jakby niebyt... Tyle pozostało. Aż tyle... Nie odeszłam z redykiem do świateł wielkomiejskich lecz pozostałam w skąpanej w ciszy i śniegu niewielkiej bacówce na progu Tatr Wysokich.
           Minęła pierwsza samotna noc... bez lęku, bo w głowie krążyły mi jeszcze wspomnienia i wrażenia dni minionych... Ale byłą to pierwsza samotna noc na słabo w zimie uczęszczanym szlaku. Przez ludzi, bo jakieś zwierzęta hasały na zewnątrz...
           Druga noc- to było moje pierwsze spotkanie z irracjonalnym strachem przed oddaleniem od ludzi. Niby nic się nie działo, ale świadomość tego, że najbliższy człowiek śpi o kilkanaście kilometrów ode mnie sprawiała, że strach zaczynał mnie paraliżować- bałam się nawet wyjść po zmroku do lasu oddalonego o kilkadziesiąt metrów by uzupełnić zapasy drewna. Noc była czuwaniem i nasłuchiwaniem. Słuch miałam wyostrzony, wyobraźnia podpowiadała mi wszelkie możliwe scenariusze, które odeszły wraz a pierwszymi promieniami słońca.
           Trzecia noc- pamiętam dokładnie- to prawie dramat egzystencjalny- wszystko oddałabym za to, by znaleźć się w Krakowie, wśród swoich- żeby tylko nie wył na zewnątrz upiorny mroźny wiatr, żeby pojawiło sie choć nikłe światło księżyca skrytego za szczelną zasłoną chmur. I żeby było trochę mniej mroźnie..... 
I tej trzeciej nocy... późno ... długo po zmroku zaskrzypiały zawiasy starych odrzwi bacówki... prawie umarłam ze strachu. Kilkanaście sekund trwało koszmarnie długo zanim w kolejnych drzwiach, prowadzących do "kuchni", gdzie gazdowałam, stanęły dwie zmęczone i przemarznięte postacie- ludzkie postacie! Nie umiałam ze strachu wydobyć z siebie głosu i  jakby pogodzona z nie wiadomo jakim losem siedziałam przy piecu, i po prostu czekałam na nieuchronne....A tym nieuchronnym moim losem, okazali się Eluta i Mariusz- dwoje przesympatycznych kandydatów na studentów ASP, którzy w poszukiwaniu jakiejś twórczej inspiracji oddalili się od studenckiego Krakowa. Tak mówili, jak już przemówili... po mojemu jednak- jak ochłonęłam- zwiali na chwilę gdziekolwiek od pruderyjnych rodzin...  Bo byli taką nieformalną parą, która chciała się sprzeciwić normatywom rodzinnym i pobyć trochę w swoim towarzystwie "bawiąc się w dom"... Ale nie pobyli! Bo swoją obecnością zniszczyłam im tę planowaną sielankę... Nie dali jednak tego po sobie poznać, nawet ugościli mnie jakąś domową "zawekowaną" strawą... Posiedzieli dwa dni i odeszli pełni podziwu, że mam nadal zamiar siedzieć na tym mroźnym pustkowiu.
             Po ponad tygodniu przyzwyczaiłam się do wycia wiatru, wszechobecnej ciemności i ciszy. Wieczory spędzałam przy zapalonym piecu i jednej świeczce, pisząc coś na kształt bezkształtnych pamiętników. 
            W połowie kwietnia wyczerpały mi się zapasy jedzenia i ruszyłam w stronę Zakopanego. Tak się przyzwyczaiłam do samotności i ciszy, że odgłos cywilizacji aż mnie poraził... Zakupiłam więc, co niezbędne i wróciłam na Rusinową ostatnim autobusem w stronę Łysej Polany. Do bacówki umiałam już wrócić po ciemku, czasem tylko wspierając się czołówką. Małe drewniane schronienie dawało mi niebywałe poczucie bezpieczeństwa. Wiatr już nie wył, a wygrywał przeróżne melodie, a chmury nie były olbrzymimi białymi upiorami, a jedynie ulotną biżuterią rozgwieżdżonego nieba. 
I siedziałam na tym pustkowiu nie mając żadnych planów, marzeń- ot byle było drewno i jakieś skromne pożywienie... Ale były to piękne chwile- bez pośpiechu, zobowiązań, wypełnione jedynie jakimiś wspomnieniami, słowami nieśmiało zapisywanymi, oczekiwaniem na wschód słońca. 
                Pierwszego maja spadło mnóstwo śniegu- tak wiele, że zwieszone zostały wszystkie połączenia z Zakopanego w stronę Łysej Polany. Zima nie chciała odejść...
                Kilkanaście minut drogi od Rusinowej Polany jest takie zaczarowane miejsce- Wiktorówki- górskie sanktuarium Matki Boskiej Królowej Tatr- i zarazem goprówka. Działalność swoją Wiktorówki miały rozpocząć właśnie pierwszego maja- ale śnieg przeszkodził i dominikanom z Krakowa opiekującym się kapliczką, i ratownikom górskim. Zjawili się dopiero po piętnastym maja.  Po dwóch miesiącach zżyłam się co prawda z surowymi górami, ale obecność ludzi niedaleko dodawała mi jednak otuchy. Wpadałam więc na herbatkę do księdza lub na rum do goprowców.
Do dziś pamiętam wiersz, prosty, góralski, wyrecytowany od serca.... 

Żygnom was Tatry, lasy, polany
Bystre potoki z Tater płynące
Zygnoj Giewoncie z ksyzem- kochany
Serca, jak młot ten we mnie bijące

Juz nie usłysem skowronka śpiwoć
Z kościelnej wiezy, jak dzwony biły
Na Anioł Pański- echem zabiło
Smutny, jo smutmy mój Boze Miły 

Właściwie fragment wiersza... ale do dziś pamiętam- góral, zakochany w Tatrach i w ludziach miłujących góry, siedzący samotnie w goprówce na Wiktorówkach... patrząc w stronę lasu przekazał mi w ten sposób swoją pokorę i uwielbienie dla potęgi gór. I choć powiedział ten wiersz tylko raz- do dziś jego część zapamiętałam......

cdn...

środa, 17 lipca 2013

W zaciszu pracowni...

Noc... ciemno, cicho, okna sąsiadów wtopiły się w mrok. Psy zamilkły nie zauważając już spóźnionych powracających... samochody zakotwiczyły w garażach i na parkingach. Nawet komary skryły się w zaroślach.... Ze starego mono- radia sączy się cicho dobry, przedwojenny jazz, a dym z papierosa smętnie żegluje w stronę otwartego okna.... Myśli orzeźwia jedynie chłodne miętowe mojito....
Siedzę wśród gratów, które metodycznie wynosiłam dziś z pracowni i ruszać mi się już nie chce.
Czeka mnie kolejny etap remontu- do końca wakacji moja doczesna pracownia stać się ma kolejną sypialnią, garaż, który pełnił funkcję stolarni zamieni się w nasze nowe miejsce wystawienniczo- koncertowe i atelier fotograficzne zarazem.
Wczoraj nawiedzili mnie znajomi i niby mimochodem rzucili dwa zdania- pierwsze-" gdzie nowe wpisy na blogu??!!??" czyli garść wieści świeżych z Artchaty... a potem dorzucili- jakbyś miała telewizor- nie w głowie by ci były remonty.... Może i racja- nie mam telewizora, nie potrzebuję, a nadmiar wolnego czasu poświęcam niekończącym się remontom.
Kiedyś, w powojennej Polsce domy budowano byle jak, z byle czego, byle szybko... a ja tę bylejakość próbuję dostosować do potrzeb domu pracy twórczej. Mają być sypialnie dla niepowracających, ma być ogólnodostępna kuchnia dla zgłodniałych, ma być pracownia otwarta dla  głodnych inaczej. A to wszystko w domu zbudowanym bez żadnych zasad logiki, znajomości kątów prostych, pionów i poziomów.... Ot taka artchata....w pełnym tego słowa znaczeniu...
Kiedyś, kiedyś.... mieszkałam w bloku i jeden z pokoi- największy przez przypadek stał się moją blokową pracownią. Taką uporządkowaną, bezduszną- stworzoną wprost do grzecznej i metodycznej pracy nad wymagającymi ikonami... zdjęcie poniżej
Czasem... nawet całkiem często uciekałam w ukochane Bieszczady by się oderwać od niepoprawnej blokowej pedanterii. I dniami, tygodniami siedziałam w starej połemkowskiej chałupie, marznąc niekiedy okrutnie w kilkunastostopniowych mrozach. Bo ten stary, nieszczelny piec... tylko malarsko wyglądał...

  W zaciszu kuchni jednak, mimo nieprzyjaznych warunków rozgryzałam nieistniejącą technikę malarską- obficie winem zraszałam stare sosnowe deski, trawiłam je kwasem azotowym i radość wielką sprawiało mi zamykanie wizerunków świętych w słojach drewna.
Drewno samo w sobie maluje już jakieś kształty.. opowiada o swojej drodze do dorosłości i o powolnym obumieraniu w majestacie piły. Drewno podpowiada nieśmiało wizerunek, który już w drewnie zamkniony czeka na drobny retusz, co go na światło dzienne objawi. I delikatnie muśnięty pigmentem w winie skąpanym prawdę ukazuje.. Taka cicha poezja w drewnie głęboko skryta...

Dzisiaj- artchata znalazła consensus pomiędzy przemarzniętymi Bieszczadami a ugrzecznionym Krakowem w tym przedziwnym, krzywym domu, gdzie można przy trzaskającym drewnie w kominku, słuchając niekiedy odgłosów wielkiego, bądź co bądź, miasta szukać zapomnienia w słojach drewna przy leniwym przedwojennym jazzie.
Dobranoc!!!!!

wtorek, 2 lipca 2013

Dawno temu na Kazimierzu

Jedyne moje zdjęcie ze Shlomo Barem





Dawno to było, bo w 1995. roku podczas jednego z pierwszych Festiwali Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu. 
Ale rok ten był dla mnie wyjątkowy pod każdym względem- miałam wtedy swoją pierwszą, autorska wystawę zagraniczną w Paryżu i jednocześnie rok jakiejś tam porażki- bo wtedy po raz pierwszy się rozwodziłam. Ale per saldo- rok zaliczony in plus- z mężem bym zwariowała, a wystawa była udana i towarzysko, i artystycznie zarazem.
 No i po raz pierwszy brałam czynny udział w Festiwalu Żydowskim. Chodziłam na warsztaty, koncerty, spektakle teatralne. Przesiadywałam do rana w Singerze. Nauczyłam się pierwszych w życiu słów po hebrajsku.
Największe wrażenie zrobił na mnie spektakl w synagodze Poppera- na kanwie Pieśni nad Pieśniami Salomona, gdzie główną rolę grał wspaniały aktor Nachum Cohen- niewidomy niestety- choć na scenie nie dało się tego zauważyć. Niewidomy- bo jak mi po spektaklu opowiadał- tułał się przez wiele lat, jako dziecko, z rodzicami, szukając swego miejsca... a tułając się bywał często niedożywiony. Skutkiem tego niedożywienia i braku witamin stała się jego ślepota.... Aktor mimo tego znakomity...
Drugą niebanalną osobowością tego samego wieczoru okazał się Shlomo Bar- wspaniały muzyk izraelski. I tak z Nachumem i Shlomo spędziłam uroczy wieczór i pół nocy przy maszynie do szycia w klimatycznym Singerze.
Skończył się festiwal, panowie rozjechali się w dalekie strony, a w mojej pamięci pozostały ich opowieści o tułaniu się po świecie, o walce o przetrwanie w nieprzyjaznych miejscach, o poszukiwaniu swych dróg wyrazu artystycznego.

Shlomo do dzisiaj koncertuje z wielkim powodzeniem po całym świecie, Nachum jest w dalszym ciągu wspaniałym aktorem w Double Edge Theathre w Bostonie... wzroku nie odzyskał niestety ...

Wtedy, w 1995 roku nie przypuszczałam, że spotkanie z nimi zaowocuje po latach stworzeniem spektaklu muzycznego- Żyd- Wieczny Tułacz. Myśl tę nosiłam w sercu aż do 2009 roku, kiedy to po raz pierwszy, w krakowskiej Piwnicy Pod Baranami postanowiłam zmierzyć się z kulturą żydowską i językiem jidysz. W głębi serca dedykowałam spektakl tym dwóm wybitnym osobowościom żydowskiego świata artystycznego.  Trzy lata później poszłam dalej- zaczęłam uczyć się jidysz i pisać teksty do nowej wersji Żyda- Wiecznego Tułacza. I utożsamiając się z językiem jidysz, wykonując na scenie swoje i nieswoje utwory muzyczne, miałam przed oczami ten jeden jedyny wyjątkowy wieczór w zadymionym i pełnym ludzi Singerze, kiedy to nasza trójka, mieszkająca na trzech kontynentach, usiłowała się porozumieć i próbowała choćby na chwilę zmienić niedobry i bezduszny świat.

Poniżej zdjęcie Shlomo i Nachuma w krakowskim Singerze

poniedziałek, 1 lipca 2013

Korona słowacka- wspomnienie



Była ciepła jesień 2006 roku. mieszkałam wtedy na obrzeżach miasta i koncentrowałam się głównie na analizowaniu chemicznym nowej techniki malarskiej. Bo to oddalenie od rozrywek wszelakich było jednak barierą. Siedziałam zatem w ukochanej pracowni z dala od zgiełku i pokus, obłożona podręcznikami z chemii... na zewnątrz zapadał powoli zmierzch, ciepły późnopaździernikowy piątkowy wieczór. Nieoczekiwanie, choć w sumie oczekiwanie odwiedziła mnie koleżanka- Renia- pracująca w kieracie- poniedziałek- piątek i popijając kawę zadała mi od niechcenia chyba pytanie, jak planuję spędzić nadchodzący weekend. Pytanie dziwne, bo charakter mojej pracy nie zna weekendów przecież. Ale odpowiedzieć wypadało i po chwili zastanowienia spytałam, czy była kiedykolwiek we Wiedniu. Jakaż była moja radość, gdy się okazało, że NIE!!!!! Zaproponowałam więc wypicie kolejnej kawy tam. Ale- jako, że my dwie nieporadne białogłowy, ponad czterysta kilometrów i trudy drogi... zadzwoniłyśmy do kochanego naszego Yogiego- wspaniałego kumpla na wyjazdy, biesiady i tak do pogadania też. Natychmiast podchwycił nasz szalony lekko pomysł i po godzinie był w Krakowie, gotowy do wyjazdu.
O ósmej rano byliśmy we Wiedniu i wypiliśmy kawę- w Mc Donaldzie!!! Bo wszystko inne było w sobotnie wczesne przedpołudnie pozamykane. Kawa jak kawa- po nocy w aucie nawet smakowała. Odzyskawszy energię poszliśmy na spacer pod Hofburg i znaleźliśmy samotną koronę słowacką koło ławeczki. Koronę słowacką!!!!! Nasunęło nam to pomysł, że nie musimy kończyć wyjazdu na Wiedniu przecież. I przez aklamację podjęliśmy decyzję, że z ową koroną słowacką pojedziemy do... czeskiej Pragi. Pamiętam do dziś pytanie Yogiego- "a ile jest kilometrów do Pragi????" Około dwustu- sama mu odpowiedziałam, ale zapomniałam dodać, że te dwieście kilometrów to w stronę Niemiec, a nie Polski. A Yogi jakby nie wiedział.... Ruszyliśmy więc w stronę Pragi. 
 Akurat padło na mnie prowadzenie auta, skończyła się autostrada, ja nie zwolniłam.... a na czatach stała podobno nieprzejednana policja austriacka. Podobno!!!! Bo nie dość, że przekroczyłam dramatycznie dozwoloną prędkość, to jeszcze wyjechałam z Polski bez dokumentów. Mieliśmy w sumie 20 euro, cukierki Royal i mandarynki- ot cały nasz podróżny budżet! I... te dwadzieścia euro, kilka cukierków i pięć mandarynek... wystarczyło, by jechać dalej!!! Kochana austriacka policja!!!!!!
Dojechaliśmy do Pragi przed dziesiąta wieczór. Cudowne, kolorowe, rozbawione miasto!!!!tylko, że nie mieliśmy już pieniędzy, a do Yogiego dotarło po drodze, że odległość do Krakowa wcale się nam nie zmniejszyła. A jeszcze zgłodnieliśmy co nieco!!! Każdy z nas miał jakieś złotówki- i w końcu znaleźliśmy kantor 24h open. I mieliśmy na paliwo. Ale jak nie wypić kawy na staromiejskim rynku w Pradze- pod znanym zegarem. I wypiliśmy! Kawa aromatyczna, cudowna, orzeźwiająca- za jedyne, w przeliczeniu, 60 zł!!!! I diabli wzięli budżet na paliwo!!! Znowu staliśmy w pięknym otoczeniu praskiej starówki bez kasy na jakikolwiek ruch. Poszliśmy do bankomatów sprawdzać, ile kto ma na koncie. I z trudem uzbieraliśmy po raz wtóry na paliwo. Ślepi po drodze na bistro bary i zajazdy, na oparach paliwa dotarliśmy do Krakowa, wdzięczni Yogiemu, że tak ekonomiczne auto zakupił!!!
W drodze spędziliśmy trochę ponad dobę, wypiliśmy kawę w dwóch zacnych stolicach- ale przynajmniej Yogi nigdy nie zapomni- gdzie leży Praga względem Wiednia w odniesieniu do Krakowa!!!
Historię tę przypomniała mi najdroższa koleżanka Renia kilka dni temu... Bo inne niepoprawne szaleństwa jakby ją już z lekka zatarły. Jej więc dedykuję to wspomnienie!!! A Yogi już wozi ze sobą atlas Europy w aucie!!