sobota, 22 czerwca 2019

Silnik pracował miarowo, samochód płynął pośród pól prawie pustą o tej porze dnia drogą. Nową, a może tylko zmodernizowaną. Na horyzoncie powoli pojawiała się zwarta linia ciemozielonego lasu, za nim miała być już wioska, do której zmierzałam. Zwolniłam, zjechałam na pobocze i wyszłam na pierwszego dziś papierosa. "Po co ja właściwie tam jadę?" - to pytanie zadawałam sobie przez ostatnie dwieście, może więcej kilometrów. Skoro jednak już tak blisko jestem...
Dom znajdował się na końcu niewielkiej wioski, jakby wciśnięty w ścianę lasu. Na podjeździe leżały brunatne liście, pozostałośc po zeszłorocznej jesieni, niezbyt zadbane trawniki pełne były małych kawałków gałęzi. Tak jak wszystko we mnie.... drgające radością i zarazem połamane wspomnienia i zbutwiałe resztki żalu. Teraz tu tak pusto, cicho. Dom dalej jest stylowy, proporcjonalny, umiarkowanie ekstrawagancki, przytulny. Martwy jednak.
Bez trudu odnalazłam klucz, tkwił, jak kiedyś, wciśnięty w szparę nad górną framugę ciężkich, dębowych drzwi. Zamek lekko jęknął, ze środka wydostał się dziwny zapach, zimny zapach, zapach pustych pomieszczeń. "Czy aby na pewno chcę wejść so środka?". Weszłam. W sieni panował półmrok, ale nie mogłam nie zauważyć monstrualniej wielkości pajeczyny otulającej szczelnie wejście do kuchni. Tej rozśpiewanej kiedyś kuchni, z wielkim stołem, na którym co roku stały setki pieczołowicie umytych słoików, czekających tylko na owoce lasu, pokrzywione ogórki, musy jabłkowe... Resztkami miotły stoczyłam walkę z pajęczyną i nogą pchnęłam drzwi.Resztka świecy drzemała na okapie kuchennym, zapałki nie poddały się czasowi i po chwili ognik tańczył na ścianach, meblach, pięknej drewnianej podłodze. Wróciłam do samochodu i przyniosłam do kuchni kosz z jedzeniem, herbatą i, co najważniejsze z litrową butelką czystej wódki......

Jechałam do mazurskiego miasteczka, jak na zesłanie. Pełnia lata, wszędzie rzesze urlopowiczów, jeziora pełne ruchliwych żagli, śmiech, gwar, gdzieniegdzie dźwięki gitar i uroczo sfałszowane piosenki turystyczne.
Na miejsce przyjechałam z lekkim opóźnieniem, bo te stada opalonych i półnagich przewalające sie przez drogę... "No! Nareszcie!" z wyrzutem rzucone zamiast "dzień dobry" przypomniało mi, że przez najbliższe tygodnie będę siedzieć w zatęchłym wnetrzu zabytkowego kościółka ze zgrają niezbyt sympatycznych i niedomytych chłopów. "Na plebani masz obiad, my już DAWNO po" jeszcze mniej grzecznie. Obiad niekoniecznie, ale troche mydła i parę litrów wody...
Przywitałam sie z księdzem Piotrem i przemiłą panią Kasią, która natychmiast podała mi klucz od mojego pokoju i puchaty ręcznik. "Za pięc minut zapraszam do kuchni", uśmiechnęła się i poczłapała gdzieś.
Obiad był wyborny, ale czułam, że we wnętrzu koscioła czaiło się na mnie zniecierpliwienie współpracowników. Podziękowałam grzecznie i przebrana "na roboczo" pokonałam śpiesznie sto metrów dzielących plebanię od kościoła. Wczesnobarokowy zabytek niszczał przez ostatnie dziesięiolecia, ściany pełne były zacieków, resztki sztukaterii wygladały jak szczerbata babcia w radosnym uśmiechu. Moje stanowisko pracy - ołtarz z poczerniałą od świec ikoną w centralnym punkcie miał już przygotowane rusztowanie. Przywitałam się z resztą zapracowanych mężczyzn i wspięłam się na wysokość kilku metrów. Smutne oczy matki boskiej jakby prosiły o litość, dłonie w swym łagodnym geście zapraszały do delikatnego dotyku.
Jak najostrożniej zaczęłam wyjmować ikonę z przesadnie zdobionych ram. Poddała się pokornie i już po kilkunastu minutach leżała przede mną na roboczym stole, bezbronna, ogołocona z majestatu ołtarza i złoceń. "Spędzimy ze sobą trochę czasu" pomyślałam i zaczęłam organizować sobie przestrzeń do pracy.
Ksiądz zaangażował miejscowych chłopów, by zorganizowali "polowy" ołtarz i od rana słychać było dyskusje na ważne tematy polityczne, społeczne, egzystencjalne. Kobiety znosiły naręcza kwiatów, chińskie różańce, kropidła, szmatki, serwetki, kokardki. Pod koniec dnia w przestrzeni pomiędzy kościołem a plebanią powstało arcydzieło kiczu i afirmacji Boga. Niezmordowana pani Kasia, z przyklejonym uśmiechem rozdzielała strawę strudzonym budownicznym, a ksiądz z założonymi na plecach rękami i poważnym wyrazem twarzy aprobująco kiwał głową, widząc art sacre nouveau wsi mazurskiej.
Skończyłam pracę po dwudziestej drugiej i wyszłam na zasłużonego papierosa. Współpracownicy siedzieli już na tyłach kościoła przy piwie i rozprawiali o niedzielnym wypadzie pod żagle. Oparłam się zmęczona o ogrodzenie i bezmyślnie patrzyłam na snujący się dym z papierosa.
"Dobry wieczór" przestraszyło mnie lekko. Obok mnie stał wysoki mężczyzna w średnim wieku. "Dobry wieczór" odpowiedziałam cicho i dalej paliłam papierosa. "Niedaleko stąd jest dom, a w nim mieszka kobieta, które chciałaby Cię poznać i coś Ci pokazać" dość bezpośrednio się odezwał. "Niesamowite", pomyślałam - "mam z tym skądinąd całkiem przystojnym mężczyzną powędrować niewiadomo dokąd i niewiadomo do kogo, w bliżej nieokreślonym celu obejrzenia czegoś....". Czytał chyba w moich myślach, bo widać było lekki uśmiech na jego twarzy. "Nie teraz, może po jutrzejszej plenerowej sumie" i uśmiechnął się chyba do swojej wyobraźni. No bo poważne nabożeństwo w takich okolicznościach sztuki...też się usmiechnęłam. "Daleko?" spytałam. "Nie. Do jutra" i odpłynął w ciemność ściezki prowadzącej w stronę zagajnika brzozowego.
Idiotycznie się czułam. Kilka słów, półuśmieszek w ciemności, zgrabna sylwetka i wysportowany krok wystarczyły, żebym nie mogła zasnąć. A może była to tylko zwykłą ciekawość... Przyjdzie czy nie?

Nalałam sobie pół szklaneczki wódki, uzupełniłam wodą i postanowiłam rozpalić w piecu. Z trudem, ale się udało i wnętrze zyskało nową jakość. Wrółam do stołu i zastygłam w bezruchu i wspomnieniach.  Nagle zebrałam się na odwagę, wypiłam wszystko duszkiem, wzięłam świecę  i poszłam w strone izby ze starym, podwójnym łóżkiem, wszechobecnymi monidłami i  niezliczoną liczbą starych fotografii.. Podeszłam do małych drzwi, jakby ukrytych przed światem w rogu pokoju i nacisnęłam na klamkę. Wcisnęłam się w małe pomieszczenie, którego przeznaczenia do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć i trzymając świecę na wysokości oczu odsunęłam kolorową zasłonkę. JEST! Nikt przez lata nie zajrzał tutaj.... Wróciłam do kuchni i chwyciłam za butelkę...

Suma rozpoczęła się punktualnie. Nie uczestniczyłam w nabożeństwie, ale z pewnego dystansu przyglądałam się wiernym. I wypatrywałam nocnego gościa. "Dzień dobry" wyrwało mnie z zadumania. Jakby bez specjalnego wstępu i zupełnie bez strachu spytałam, czy idziemy. Ruszyliśmy w stronę cudownych brzóz, przeszliśmy bardzo lokalną drogę i weszliśmy na leśny dukt. Szliśmy w zasadzie w milczeniu. Nie chciałam pytać, po co i dokąd, bo po raz pierwszy w życiu znalazłam się w tak dziwnej sytuacji, absurdalnej, irracjonalnej... Sama nie wiem, co w tym mężczyźnie wzbudzało tak nieprawdopodpbne zaufania. Może to, że był proporcjonalnie piękny, ubrany nienachalnie, ale w  dobrym i chyba dosć drogim stylu. Jedyne, co zauważyłam, to portfel w tylnej kieszeni spodni. I na pewno nie był miejscowy. "Już niedaleko" powiedział cicho. Las skończył się nagle i zobaczyłam przepięknie w lipcowym słońcu skąpany, drewniany dom, z elewacją przybraną wiązkami ziół, z cembrowaną studnią i radośnie brykająca kozą. "To tutaj" - delikatnym ruchem zaprosił mnie do wnętrza. Przy stole siedziała starsza kobieta, trochę jak z obrazu z minionej epoki. "O, pani Ela" powiedziała radośnie. Skąd wiedziała? Pierwszy raz tutaj byłam!...
Dostałam kubek ziołowej herbaty.

Dawno temu, jakieś może ze trzydzieści lat, mówiła kobieta spokojnym głosem, moja wnuczka zachorowała. Lekarze nie dawali jej żadnych szans na przeżycie. Ostatni z nich powiedział- niechaj się pani pomodli, lekarze są już bezsilni....
Sączyłam powoli herbatę ciekawa, co właściwie dolegało wnuczce. I zerkałam ciekawie w róg kuchni, gdzie milcząco zasiadł nieznajomy.
Modliłam się, kontynuowała kobieta. Modliłam sie tak długo, że zostałam sama w kościele....
Następnego dnia zamówiłam kopię ikony z ołtarza... po dwóch tygodniach, gdy kopia była gotowa, mąż mój ściągnął oryginał z ołtarza i zawiesił tam zamówioną kopię.
Niech pani jej nie konserwuje! Ona ma zaledwie trzydzieści lat, nie trzysta. Oryginał jest tutaj... i zaprowadziła mnie do maleńkiej izby doklejonej do sypialni.
Ukradła Pani oryginalna ikonę?!? wyrwało mi się....
Nie... odpowiedziała.... ona dała nowe, zdrowe życie.... Wnuczka przeżyła....
......
Przez kolejne tygodnie udawałam przed światem, samą sobą i bandą nieprzychylnych konserwatorów, że w pocie czoła pracuję nad siedemnastowiecznym dziełem sztuki. Po pracy jeździłam do dziwnego, zapodzianego w ścianie lasu domku i rozkoszowałam sie oryginałem. On mi też towarzyszył! Miał na imie Tomek, był architektem- konstruktorem, stwórcą części sztandarowych arycydzieł architektury w Dubaju....
Jesienne przetwory robiłyśmy w pośpiechu, przy wtórze pieśni różnorakich, dźwiękach gitary. To była równoległa rzeczywistość. Pełna uniesień, tajemnic i zapachów jesieni.....
....
Do dzisiaj w pięknym barokowym kościółku wisi zamówiona ikona, oryginał uśpiony drzemie w starej chacie, babcia odeszła z uśmiechem na ustach, Tomek tworzy kolejne arycydzieła w najdalszych zakątkach świata. Wnuczka żyje i ma już swoje wnuki. i tylko to sie liczy!