wtorek, 4 czerwca 2013

Praga 2007

Wróciliśmy z wczesnowiosennego Paryża.... Zmęczeni, mocniej zaprzyjaźnieni, bogatsi o impresyjne  obrazy wspaniałego miasta...
I los rzucił mnie do Pragi- tym razem na dokształcanie doktorantów. A jak los rzuca mnie to i moich dzielnych towarzyszy podróżniczej niedoli...
Zamieszkaliśmy w hostelu na praskiej starówce. Bo blisko wszędzie, tanio i tym razem w jednym sześcioosobowym pokoju- a po co tracić energię na plątanie się po hotelowych zakamarkach!!! Auto zaparkowaliśmy po drugiej stronie Wełtawy- bo się nam wydawało, że tam można- i rozpoczęliśmy eksplorację starówki, która w zasadzie zaczęła się i skończyła na Irish Pubie przy rynku staromiejskim. Kilka dni pracy na czeskiej Akademii sztuk wszelakich było doznaniem niezmiernie inspirującym, gdyż Czesi są naprawdę chłonni wiedzy i doświadczeń innych narodów- generalnie bardzo wdzięczni doktoranci!, z którymi świetnie mi się współpracowało!
Ale ten nieszczęsny pokój sześcioosobowy!!!! Wracałam jak zwykle zmęczona po kilkugodzinnych wykładach i miast świętego spokoju, ciszy, relaksu- napotykałam spragnionych rozrywek Przyjaciół  z sakramentalnym pytaniem - co dziś wieczór robimy!!!!!- w domyśle- siedzimy w hostelu z gruszkówką, idziemy "na miasto" czyli do Irish Pubu, czy też nie daj Boże zwiedzamy coś?????.....       
Nigdy nie byłam asertywna i wydawało mi się, że jak w pewnym sensie zapraszam bliskich mym sercu ludzi na wyjazd, to muszę się dostosować do woli większości. I nieważne jest kosmiczne zmęczenie spotkaniami z elitą naukową jakiejś uczelni, czy też spragnionymi wiedzy studentami/ doktorantami... Mamy się czuć świetnie i mieć co wspominać.... W głębi duszy nawet kpiłam sobie z kolegów "po fachu", którzy zamieszkiwali w pięciogwiazdkowych hotelach i celebrowali te swoje podróże w kompletnej samotności. Wielcy naukowcy dwudziestego pierwszego wieku, którzy wracają do swojej rutyny-  i z miast/ uczelni, które oferuje im nasz zawód nie mają żadnych wspomnień prócz branżowych rautów- wypasionych, ale beznamiętnych i bezdusznych spotkań, elitarnych wykładów, pseudo... naprawdę pseudo naukowych spotkań..... My przynajmniej słuchaliśmy średniej jakości irlandzkiej muzyki w Pradze popijając równie średniej jakości Irish Coffee i cieszyliśmy się swoim towarzystwem i bylismy otwarci na bezpieczne szaleństwa.....

I nadszedł dzień wyjazdu... Objuczeni bagażami wędrowaliśmy na drugi brzeg Wełtawy- gdzie niby bezpiecznie stało zaparkowane nasze auto... Niby... Ale auta jakby nie było....Się trochę zdziwiliśmy, bo z całym szacunkiem dla naszego Przyjaciela- właściciela- nie był to jakiś top- model- zwykła Nubira po prostu. Zwykła czy niezwykła- auta nie było- a my mieliśmy ciężkie plecaki i niezbyt dużo pieniędzy. Nawet całkiem niedużo po kilku dniach w Irish Pubie. Tak czy owak- mieliśmy problem.  Stała więc nasza piątka zaprzyjaźnionych, co by nie mówić- idiotów, na miejscu, gdzie dzień wcześniej było auto i dumała..... Przypomniał nam się międzynarodowy numer 112- i się udało- nasze auto "skradła" czeska policja, żeby zabezpieczyć je przed niewłaściwym parkowaniem. Auto zabezpieczyła owa policja na mocno strzeżonym parkingu- tyle, że bardzo drogim. Cały nasz budżet straciliśmy na "postojowe" i na oparach paliwa mogliśmy szczęśliwie wrócić do Polski. Rozpoczęliśmy sezon wyjazdów w 2007 roku mocną dziurą budżetową!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz