sobota, 22 czerwca 2019

Silnik pracował miarowo, samochód płynął pośród pól prawie pustą o tej porze dnia drogą. Nową, a może tylko zmodernizowaną. Na horyzoncie powoli pojawiała się zwarta linia ciemozielonego lasu, za nim miała być już wioska, do której zmierzałam. Zwolniłam, zjechałam na pobocze i wyszłam na pierwszego dziś papierosa. "Po co ja właściwie tam jadę?" - to pytanie zadawałam sobie przez ostatnie dwieście, może więcej kilometrów. Skoro jednak już tak blisko jestem...
Dom znajdował się na końcu niewielkiej wioski, jakby wciśnięty w ścianę lasu. Na podjeździe leżały brunatne liście, pozostałośc po zeszłorocznej jesieni, niezbyt zadbane trawniki pełne były małych kawałków gałęzi. Tak jak wszystko we mnie.... drgające radością i zarazem połamane wspomnienia i zbutwiałe resztki żalu. Teraz tu tak pusto, cicho. Dom dalej jest stylowy, proporcjonalny, umiarkowanie ekstrawagancki, przytulny. Martwy jednak.
Bez trudu odnalazłam klucz, tkwił, jak kiedyś, wciśnięty w szparę nad górną framugę ciężkich, dębowych drzwi. Zamek lekko jęknął, ze środka wydostał się dziwny zapach, zimny zapach, zapach pustych pomieszczeń. "Czy aby na pewno chcę wejść so środka?". Weszłam. W sieni panował półmrok, ale nie mogłam nie zauważyć monstrualniej wielkości pajeczyny otulającej szczelnie wejście do kuchni. Tej rozśpiewanej kiedyś kuchni, z wielkim stołem, na którym co roku stały setki pieczołowicie umytych słoików, czekających tylko na owoce lasu, pokrzywione ogórki, musy jabłkowe... Resztkami miotły stoczyłam walkę z pajęczyną i nogą pchnęłam drzwi.Resztka świecy drzemała na okapie kuchennym, zapałki nie poddały się czasowi i po chwili ognik tańczył na ścianach, meblach, pięknej drewnianej podłodze. Wróciłam do samochodu i przyniosłam do kuchni kosz z jedzeniem, herbatą i, co najważniejsze z litrową butelką czystej wódki......

Jechałam do mazurskiego miasteczka, jak na zesłanie. Pełnia lata, wszędzie rzesze urlopowiczów, jeziora pełne ruchliwych żagli, śmiech, gwar, gdzieniegdzie dźwięki gitar i uroczo sfałszowane piosenki turystyczne.
Na miejsce przyjechałam z lekkim opóźnieniem, bo te stada opalonych i półnagich przewalające sie przez drogę... "No! Nareszcie!" z wyrzutem rzucone zamiast "dzień dobry" przypomniało mi, że przez najbliższe tygodnie będę siedzieć w zatęchłym wnetrzu zabytkowego kościółka ze zgrają niezbyt sympatycznych i niedomytych chłopów. "Na plebani masz obiad, my już DAWNO po" jeszcze mniej grzecznie. Obiad niekoniecznie, ale troche mydła i parę litrów wody...
Przywitałam sie z księdzem Piotrem i przemiłą panią Kasią, która natychmiast podała mi klucz od mojego pokoju i puchaty ręcznik. "Za pięc minut zapraszam do kuchni", uśmiechnęła się i poczłapała gdzieś.
Obiad był wyborny, ale czułam, że we wnętrzu koscioła czaiło się na mnie zniecierpliwienie współpracowników. Podziękowałam grzecznie i przebrana "na roboczo" pokonałam śpiesznie sto metrów dzielących plebanię od kościoła. Wczesnobarokowy zabytek niszczał przez ostatnie dziesięiolecia, ściany pełne były zacieków, resztki sztukaterii wygladały jak szczerbata babcia w radosnym uśmiechu. Moje stanowisko pracy - ołtarz z poczerniałą od świec ikoną w centralnym punkcie miał już przygotowane rusztowanie. Przywitałam się z resztą zapracowanych mężczyzn i wspięłam się na wysokość kilku metrów. Smutne oczy matki boskiej jakby prosiły o litość, dłonie w swym łagodnym geście zapraszały do delikatnego dotyku.
Jak najostrożniej zaczęłam wyjmować ikonę z przesadnie zdobionych ram. Poddała się pokornie i już po kilkunastu minutach leżała przede mną na roboczym stole, bezbronna, ogołocona z majestatu ołtarza i złoceń. "Spędzimy ze sobą trochę czasu" pomyślałam i zaczęłam organizować sobie przestrzeń do pracy.
Ksiądz zaangażował miejscowych chłopów, by zorganizowali "polowy" ołtarz i od rana słychać było dyskusje na ważne tematy polityczne, społeczne, egzystencjalne. Kobiety znosiły naręcza kwiatów, chińskie różańce, kropidła, szmatki, serwetki, kokardki. Pod koniec dnia w przestrzeni pomiędzy kościołem a plebanią powstało arcydzieło kiczu i afirmacji Boga. Niezmordowana pani Kasia, z przyklejonym uśmiechem rozdzielała strawę strudzonym budownicznym, a ksiądz z założonymi na plecach rękami i poważnym wyrazem twarzy aprobująco kiwał głową, widząc art sacre nouveau wsi mazurskiej.
Skończyłam pracę po dwudziestej drugiej i wyszłam na zasłużonego papierosa. Współpracownicy siedzieli już na tyłach kościoła przy piwie i rozprawiali o niedzielnym wypadzie pod żagle. Oparłam się zmęczona o ogrodzenie i bezmyślnie patrzyłam na snujący się dym z papierosa.
"Dobry wieczór" przestraszyło mnie lekko. Obok mnie stał wysoki mężczyzna w średnim wieku. "Dobry wieczór" odpowiedziałam cicho i dalej paliłam papierosa. "Niedaleko stąd jest dom, a w nim mieszka kobieta, które chciałaby Cię poznać i coś Ci pokazać" dość bezpośrednio się odezwał. "Niesamowite", pomyślałam - "mam z tym skądinąd całkiem przystojnym mężczyzną powędrować niewiadomo dokąd i niewiadomo do kogo, w bliżej nieokreślonym celu obejrzenia czegoś....". Czytał chyba w moich myślach, bo widać było lekki uśmiech na jego twarzy. "Nie teraz, może po jutrzejszej plenerowej sumie" i uśmiechnął się chyba do swojej wyobraźni. No bo poważne nabożeństwo w takich okolicznościach sztuki...też się usmiechnęłam. "Daleko?" spytałam. "Nie. Do jutra" i odpłynął w ciemność ściezki prowadzącej w stronę zagajnika brzozowego.
Idiotycznie się czułam. Kilka słów, półuśmieszek w ciemności, zgrabna sylwetka i wysportowany krok wystarczyły, żebym nie mogła zasnąć. A może była to tylko zwykłą ciekawość... Przyjdzie czy nie?

Nalałam sobie pół szklaneczki wódki, uzupełniłam wodą i postanowiłam rozpalić w piecu. Z trudem, ale się udało i wnętrze zyskało nową jakość. Wrółam do stołu i zastygłam w bezruchu i wspomnieniach.  Nagle zebrałam się na odwagę, wypiłam wszystko duszkiem, wzięłam świecę  i poszłam w strone izby ze starym, podwójnym łóżkiem, wszechobecnymi monidłami i  niezliczoną liczbą starych fotografii.. Podeszłam do małych drzwi, jakby ukrytych przed światem w rogu pokoju i nacisnęłam na klamkę. Wcisnęłam się w małe pomieszczenie, którego przeznaczenia do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć i trzymając świecę na wysokości oczu odsunęłam kolorową zasłonkę. JEST! Nikt przez lata nie zajrzał tutaj.... Wróciłam do kuchni i chwyciłam za butelkę...

Suma rozpoczęła się punktualnie. Nie uczestniczyłam w nabożeństwie, ale z pewnego dystansu przyglądałam się wiernym. I wypatrywałam nocnego gościa. "Dzień dobry" wyrwało mnie z zadumania. Jakby bez specjalnego wstępu i zupełnie bez strachu spytałam, czy idziemy. Ruszyliśmy w stronę cudownych brzóz, przeszliśmy bardzo lokalną drogę i weszliśmy na leśny dukt. Szliśmy w zasadzie w milczeniu. Nie chciałam pytać, po co i dokąd, bo po raz pierwszy w życiu znalazłam się w tak dziwnej sytuacji, absurdalnej, irracjonalnej... Sama nie wiem, co w tym mężczyźnie wzbudzało tak nieprawdopodpbne zaufania. Może to, że był proporcjonalnie piękny, ubrany nienachalnie, ale w  dobrym i chyba dosć drogim stylu. Jedyne, co zauważyłam, to portfel w tylnej kieszeni spodni. I na pewno nie był miejscowy. "Już niedaleko" powiedział cicho. Las skończył się nagle i zobaczyłam przepięknie w lipcowym słońcu skąpany, drewniany dom, z elewacją przybraną wiązkami ziół, z cembrowaną studnią i radośnie brykająca kozą. "To tutaj" - delikatnym ruchem zaprosił mnie do wnętrza. Przy stole siedziała starsza kobieta, trochę jak z obrazu z minionej epoki. "O, pani Ela" powiedziała radośnie. Skąd wiedziała? Pierwszy raz tutaj byłam!...
Dostałam kubek ziołowej herbaty.

Dawno temu, jakieś może ze trzydzieści lat, mówiła kobieta spokojnym głosem, moja wnuczka zachorowała. Lekarze nie dawali jej żadnych szans na przeżycie. Ostatni z nich powiedział- niechaj się pani pomodli, lekarze są już bezsilni....
Sączyłam powoli herbatę ciekawa, co właściwie dolegało wnuczce. I zerkałam ciekawie w róg kuchni, gdzie milcząco zasiadł nieznajomy.
Modliłam się, kontynuowała kobieta. Modliłam sie tak długo, że zostałam sama w kościele....
Następnego dnia zamówiłam kopię ikony z ołtarza... po dwóch tygodniach, gdy kopia była gotowa, mąż mój ściągnął oryginał z ołtarza i zawiesił tam zamówioną kopię.
Niech pani jej nie konserwuje! Ona ma zaledwie trzydzieści lat, nie trzysta. Oryginał jest tutaj... i zaprowadziła mnie do maleńkiej izby doklejonej do sypialni.
Ukradła Pani oryginalna ikonę?!? wyrwało mi się....
Nie... odpowiedziała.... ona dała nowe, zdrowe życie.... Wnuczka przeżyła....
......
Przez kolejne tygodnie udawałam przed światem, samą sobą i bandą nieprzychylnych konserwatorów, że w pocie czoła pracuję nad siedemnastowiecznym dziełem sztuki. Po pracy jeździłam do dziwnego, zapodzianego w ścianie lasu domku i rozkoszowałam sie oryginałem. On mi też towarzyszył! Miał na imie Tomek, był architektem- konstruktorem, stwórcą części sztandarowych arycydzieł architektury w Dubaju....
Jesienne przetwory robiłyśmy w pośpiechu, przy wtórze pieśni różnorakich, dźwiękach gitary. To była równoległa rzeczywistość. Pełna uniesień, tajemnic i zapachów jesieni.....
....
Do dzisiaj w pięknym barokowym kościółku wisi zamówiona ikona, oryginał uśpiony drzemie w starej chacie, babcia odeszła z uśmiechem na ustach, Tomek tworzy kolejne arycydzieła w najdalszych zakątkach świata. Wnuczka żyje i ma już swoje wnuki. i tylko to sie liczy!

piątek, 2 października 2015

TRIDUUM ARTCHATY

Po dziesięciu latach działalności nadszedł moment jubileuszu. Przez trzy dni w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej "Manngha" w Krakowie dzieliliśy się naszą wrażłiwością muzyczną, poetycką, wizualną ze wspaniałymi Gośćmi.... Poniżej migawki z naszych spotkań

https://www.youtube.com/watch?v=p5Z4Dplj9Wo
https://www.youtube.com/watch?v=WB9VfCj5lEQ
https://www.youtube.com/watch?v=KIE_Ra4EROo

środa, 19 listopada 2014

Spacer

 

















Dla Joasi...

Taki wieczór... już fajnie jesienny, deszczowo - wietrzny...
Malowałam, malowałam... i na tych malowaniach przeróżnych  mijały mi całe lata. Od wystawy do wystawy, od sprzedanego obrazu, ikony do płacenia zaległych najczęściej rachunków. Czasem tłumaczyłam jakieś teksty z różnych języków. I też płaciłam rachunki. Potem znowu wracałam do malowania. Z czasem ikony prawie wyparły inne gatunki malarstwa. Im częściej słyszałam, że z malarstwa nie można wyżyć- tym chętniej tworzyłam. Przyjaciel mój (nasz) bliski powtarzał mi często: "semper in altum"!! I ilekroć przychodziły do mnie wezwania do zapłaty, tym głośniej i wyraźniej słyszałam jego słowa!!!
Po trzecim rozwodzie zmieniłam mieszkanie. Po raz kolejny zresztą. Urządziłam dzieciom po niewielkim pokoju, sama zadomowiłam się z sypialnią i pracownią w największym. I po raz kolejny startowałam od poziomu zerowego. Po małżeństwach zostały mi niewielkie alimenty na młodszego  syna, ojciec starszego nie poczuwał się, a ja byłam zbyt leniwa, żeby szarpać się z nim formalnie. Musiałam więc znowu malować, płacić z poślizgiem rachunki i bytować na jakimś w miarę podstawowym poziomie z dwójką dzieci. Ale to "semper in altum" brzmiało wyraźnie.
Okres ten mimo wszystko wspominam bardzo sympatycznie. Z dwójką byłych już znajomych spędzałam wolne chwile na dbaniu o zdrowie.... kilka razy w tygodniu bywaliśmy na basenie, siłowni, piliśmy naturalne soczki... nawet palenie mocno ograniczyłam. Nie mając już moralnych małżeńskich zobowiązań prowadziłam sobie życie podzielone pomiędzy dzieci, malowanie, sport i rekreację oraz wieczorne rozmaite rozrywki. Po kilku miesiącach dojrzałam do tego, że dzieci mogą na kilka godzin wieczorem zostawać same w domu- zaczęłam więc "plątać" się po klubach muzycznych.... I tak słuchając, słuchając muzyki doszłam do wniosku, że jest to możliwość ubarwienia swojego życia o inny wymiar artystyczny. Poznałam kilku muzyków, zaprosiłam ich do siebie na muzyczną kolację... i po miesiącu wystąpiłam po raz pierwszy dla publiczności!
Po kilku miesiącach przyszedł mi do głowy pomysł zorganizowania w Piwnicy Pod Baranami wieczoru sztuk różnych o tematyce żydowskiej. Napisałam trochę tekstów, quasi scenariusz, zaprosiłam artystów do współpracy... Goście nie zmieścili się na widowni!!! CUD. Ale to był kolejny dowód na "semper in altum". Pół roku po udanej prapremierze w Piwnicy kupiłam (na kredyt oczywiście) dom do remontu, a miesiąc później wyszłam za mąż za wspaniałego człowieka i pianistę!
Zamiast dostosować zaistniałe wnętrza do zamieszkania, rozgrzebałam całkiem poważny remont. I znowu musiałam koncentrować się na malowaniu- bo prócz "zwykłych" opłat doszły niebagatelne raty kredytu i koszty irracjonalnego remontu. wyburzyłam dwie ściany, postawiłam nową, zerwałam podłogi pcv, by na ich miejsce nabić dechy. Rozwaliłam piece, bo kominek wydał mi się bardziej romantyczny. Do domu doklejony był cuchnący chlewik z zapadniętym dachem, który po kilku miesiącach stał się integralną częścią domu (dziś jest pracownią muzyczną męża). Jakby było mało- kupiłam kilka kubików desek i po raz pierwszy w życiu zajęłam się stolarką. Dziś mogę siedzieć na ławie własnej produkcji przy własnej produkcji stole, a żarcie przygotowuję na własnej produkcji ciągu kuchennym. O łóżkach i szafie nie wspomnę! Co nie znaczy, że przestałam malować. Bo koszty życia w remontowanym permanentnie domu na kredyt, z dwójką dzieci na utrzymaniu jakoś dziwnie rosły. Ale malowania jednak było mało, zaczęłam więc regularnie występować, początkowo w duecie z mężem- pianistą, potem w większych składach muzycznych.  Powoli dość miałam wykonywania coverów, zaczęłam więc pisać teksty, prosząc o napisanie muzyki znakomitego kompozytora Andrzeja Zaryckiego. I jak już miałam i teksty i muzykę- pisałam scenariusze spotkań muzycznych i do dnia dzisiejszego udało mi się zrealizować trzy premiery. I zagrać później te spektakle w różnych miejscach. Nawet w zawodowym teatrze- o czym nigdy nie marzyłam. (W styczniu 2015 roku mam wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej, co będzie chyba dla mnie najpoważniejszym artystycznie wyzwaniem).
Jakby mało było malowania i muzykowania, pisania tekstów... postanowiłam dokończyć swoją edukację konserwatorską i rok temu obroniłam pracę habilitacyjną.
Od zawsza cierpiałam na kompleks niedouczenia- skończyłam więc wszystkie etapy kursu jidysz- pozostał mi tylko Uniwersytet w Jerozolimie (ale to już korespondencyjnie). Teraz z młodszym synem uczęszczam na kurs hebrajskiego. W lutym 2015r wybieramy się do Izraela na dokształcanie języka i na serię występów muzycznych. I ciągle mam w uszach przyjacielskie "semper in altum" !!!!

Mogłabym pisać i pisać jeszcze. Ale po dzisiejszej komputerowej rozmowie z moją jedyną Przyjaciółką jaką w życiu miałam, która rezyduje gdzieś daleko za oceanem i mam nadzieję, że tylko na chwilę zgubiła sens dnia zwykłego.... Joasiu Kochana!! Tobie dedykuję takie resume ostatnich sześciu lat mego życia z przesłaniem, które też słyszałaś od Tomka -  "semper in altum" Da się!!!!.

niedziela, 26 października 2014





Dla Przyjaciół trochę minionego lata kolorów....Żeby chandra jesieni niedobra dopaść nie zdołała....

środa, 25 czerwca 2014

Nie pisałam, bo siły nie miałam... Od dłuższego czasu panuje u nas w  domu artystyczne szaleństwo na niespotykaną dotąd skalę. Powstały różne odmiany spektaklu muzycznego- czas więc upływał mniej lub bardziej mile na licznych próbach. O ikony i obrazy wciąż się ktoś dopytuje, a ja już nie wiem, jak się mam tłumaczyć z opóźnień. A mnie zafascynowało wtapianie złotych nitek w struktury drewna, a że drewno płonie w temperaturze niższej niż temperatura topnienia złota, miałam z tym niemały kłopot. Ale udało się w końcu oszukać i naturę, i fizykę...
Wokalnie i scenicznie też się czuję momentami mocno zmęczona. Żydowskie klimaty stały mi się naprawdę bliskie, szczególnie od momentu, gdy jakimś cudem zostałam przyjęta co żydowskiego chóru. Ale wisi nade mną perspektywa koncertu "Pod dachami Paryża"- takiego pełnowymiarowego koncertu po francusku... języki już zaczynają mi się plątać- ostatnio obudziła mnie niespokojna myśl- czy Aznavour znał jidysz, skoro wyśpiewał, przepięknie zresztą la Yiddysze mame- klasykę żydowskiej poezji śpiewanej. I myśl ta nie pozwoliła mi zasnąć do rana.
Ostatnimi czasy pojawił sie na naszym artchatowym horyzoncie wspaniały człowiek, jakby z innego świata- kantor i rabin w jednym. Wielka i charyzmatyczna postać!! Z cudownym, przejmującym głosem, niebywałym poczuciem humoru, głęboką, rzetelną wiedzą. I gdzieś tam w głębi zakątku serca będący pogubionym chłopcem, który jakby przez przypadek objawił się w naszej dziwnej rzeczywistości.. Any way- jest blisko nas i stał się nam bliski... jak taki stary, dobry znajomy...
Myslę nad nową odsłoną spektaklu.... nad całkiem innym scenariuszem, nad inną stylistyką i nad większym poszanowaniem dla trudnej historii Żydów. Dotychczas traktowałam wszystko zbyt powierzchownie, bez zastanawiania się nad ogromną życiową mądrością, którą ten naród nauczyły wieki przykrych doświadczeń... Nie chcę budować wizerunku męczenników, a dać wyraz tylko pięknu ich bogatej tradycji, tak mało u nas znanej, a już w ogóle nie zrozumianej. Bo i wiedza nasza jest powierzchowna, a spojrzenia bez uzasadnienia pogardliwe często... Jestem więc w chórze żydowskim, wśród mniej lub bardziej religijnych Żydów, goszczę chętnie w domu rabina/ kantora, czytam, douczam się ile mogę- i coraz mniej wiem i coraz mniej rozumiem. A jawią mi się już konkretne obrazy, konkretnych scen w spektaklu... brakuje mi tylko- niestety - takiego artystycznego zrozumienia znajomych muzyków, poetów, plastyków. Większości z nich ruchy wykonywane są najczęściej celowe i docelowe... muzyk zagłębi się w nuty- bo ma w perspektywie granie, plastyk- no bo wystawa... a mało jest takich, który chcieliby coś od siebie... bo chcą coś od siebie- choć los tego nieznany będzie... Z drugiej strony wiem, że nie ma nieznanego losu tak do końca. Praca namalowana/ wyrzeźbiona zniknie prędzej lub później, wyuczone nuty też kiedyś zagrają... Tylko to dziwne, rzemieślnicze nastawienie... O ironie- więcej zapału dostrzegam w nie- artystach tych zdefiniowanych, a w takich cudownie nowo narodzonych chętnych do współtworzenia czegokolwiek... Ci przynajmniej chcą coś od siebie i cieszą się z najmniejszej chwili twórczej.
Myślę nad nowym spektaklem o Tułaczu i nad tym już zaczętym o Chagallu. A na Chagalla czeka pan Zarycki- wspaniały... mój ulubiony współczesny kompozytor...a Chagall............
Żyd z Witebska, chasyd, wielki artysta... przemierzywszy tysiące kilometrów w poszukiwaniu swojego miejsca, spoczął za sprawą swojej drugiej żony na cmentarzu katolickim.. Żyd, którego ugniata katolicki, Chrystusowy krzyż- na wieki wieków!!
Popisałam już... skończę więc cytatem z "Mojego Pana Chagalla"...
"Kogut z krową wzlata, wzlata
Z góry patrzy w stronę świata
I wyciska z tubek
cienkie strużki farb..."
I na dobranoc chciałabym uściskać mocno wspaniałych ludzi, którzy współżyją życiem artystycznym, choć nie zdefiniowali oni swego życia na tę modłę... Renię i Anię, Piotrka i Roberta

niedziela, 15 września 2013

Pod wpływem...

     Minęło południe, pachnącą kawą przerwałam moje codzienne po domu człapanie. 
     Przedwczoraj, po licznych negocjacjach z twórcami i kalendarzem udało się w końcu ustalić termin najbliższej naszej wspólnej wystawy. 11go października 2013 roku spotkamy się po raz kolejny, tym razem w Galerii Bronisława Chromego w krakowskim Parku Decjusza. Wojtek- kolega nasz wspaniały i plastyk znakomity zaproponował tytuł - "Pod wpływem...".
Zaczęliśmy więc wszyscy pracować "pod wpływem" dla dobra nadchodzącej wystawy.
     Będzie cała nasza sympatycznie zgrana grupa artystyczna i nowo powstała grupa wokalna, złożona z czterech niewiast u uroczego boku Walentyna. Czyli "Walentyn i jego kobiety" (jakkolwiek by to nie brzmiało...)
     "Pod wpływem" daje nam w zasadzie nieograniczone możliwości wyrazu twórczego, dowolności technik i usprawiedliwienia potknięć (ewentualnych). Nawet jeżeli obraz będzie niedokończony- to mógł on przecież powstać pod wpływem chwilowej niechęci do tworzenia. Rzeźba uszkodzona w transporcie będzie wystawiona jak rzeźba uszkodzona pod wpływem niekorzystnych warunków drogowych. A już ikony... te dopiero powstają pod wpływem od kilkunastu stuleci.
     I każde nasze zachowanie na wernisażu będzie usprawiedliwione tytułem wystawy, bo przemożny wpływ sztuki sprawi, że będziemy cali pod wpływem. Genialny tytuł genialnego twórcy!!!!
     Zanim jednak dojdzie do skutku nasze kolejne art- spotkanie, muszę cokolwiek namalować. Chodzę i chodzę po domu, obijam sie o deski, płótna, przewracam pędzle, które stoją na drodze do kuchni, sztalugi wstawiłam do garderoby... bo nie wiem. Nie wiem, czy chcę być wierna sobie nauczonej i doskonalić ikonopisarstwo... czy też pozwolić sobie na nieokiełznaną abstrakcję. A może zagłębić się ponownie w deski i mnóstwo odczynników, by powoli zamieniać stare drewno w ulotne wizerunki...Wszystko niby pasuje do tytułu... wszystko, a dla mnie wewnątrz jakby nic. Jesteśmy przecież non stop "pod wpływem".