niedziela, 15 września 2013

Pod wpływem...

     Minęło południe, pachnącą kawą przerwałam moje codzienne po domu człapanie. 
     Przedwczoraj, po licznych negocjacjach z twórcami i kalendarzem udało się w końcu ustalić termin najbliższej naszej wspólnej wystawy. 11go października 2013 roku spotkamy się po raz kolejny, tym razem w Galerii Bronisława Chromego w krakowskim Parku Decjusza. Wojtek- kolega nasz wspaniały i plastyk znakomity zaproponował tytuł - "Pod wpływem...".
Zaczęliśmy więc wszyscy pracować "pod wpływem" dla dobra nadchodzącej wystawy.
     Będzie cała nasza sympatycznie zgrana grupa artystyczna i nowo powstała grupa wokalna, złożona z czterech niewiast u uroczego boku Walentyna. Czyli "Walentyn i jego kobiety" (jakkolwiek by to nie brzmiało...)
     "Pod wpływem" daje nam w zasadzie nieograniczone możliwości wyrazu twórczego, dowolności technik i usprawiedliwienia potknięć (ewentualnych). Nawet jeżeli obraz będzie niedokończony- to mógł on przecież powstać pod wpływem chwilowej niechęci do tworzenia. Rzeźba uszkodzona w transporcie będzie wystawiona jak rzeźba uszkodzona pod wpływem niekorzystnych warunków drogowych. A już ikony... te dopiero powstają pod wpływem od kilkunastu stuleci.
     I każde nasze zachowanie na wernisażu będzie usprawiedliwione tytułem wystawy, bo przemożny wpływ sztuki sprawi, że będziemy cali pod wpływem. Genialny tytuł genialnego twórcy!!!!
     Zanim jednak dojdzie do skutku nasze kolejne art- spotkanie, muszę cokolwiek namalować. Chodzę i chodzę po domu, obijam sie o deski, płótna, przewracam pędzle, które stoją na drodze do kuchni, sztalugi wstawiłam do garderoby... bo nie wiem. Nie wiem, czy chcę być wierna sobie nauczonej i doskonalić ikonopisarstwo... czy też pozwolić sobie na nieokiełznaną abstrakcję. A może zagłębić się ponownie w deski i mnóstwo odczynników, by powoli zamieniać stare drewno w ulotne wizerunki...Wszystko niby pasuje do tytułu... wszystko, a dla mnie wewnątrz jakby nic. Jesteśmy przecież non stop "pod wpływem".
    

piątek, 23 sierpnia 2013

Ot... wieczór i już

Ogłuchły pola wczoraj pełne gwaru
Brzęku kos, śmiechu i śpiewu dożynek
Dzisiaj zapadły w sen jak mocą czaru
W cichy spoczynek

Sposępniał w ściernisk szarości popielnej
Zagon rozległy, opuszczony, goły...
Pola są jakby po uczcie weselnej
Uprzątnięte stoły


     Niby lato, a wieczorami i wczesnym rankiem pachnie już jesienią.. Niektórzy łapią  "last minute" i znikają w Grecji, Chorwacji... Marzyciele i romantycy przemierzają jeszcze górskie ścieżki, gdzie pojawiły się już złotem muśnięte buki.
Ja wróciłam do mojego małego przydomowego ogródka, z lampka wina i naftową.
     Ostatnie dni poświęciłam mozolnej pracy nad kilkoma ikonami i nad nowym tekstem- tym razem do małej suity teatralnej poświęconej Markowi Grechucie. Utknęłam nad epitafium... ciężko jest pożegnać po kilku nawet latach tak wybitną postać ulotnego klimatu, który tworzył. A Pan Kompozytor czeka, czeka...na tekst. Ale- artysta artystę zrozumie i da mi jeszcze chwilę....
Grechuta, Okudżawa, Wysocki i Brel- to były  bliskie memu sercu osobowości twórcze od wczesnych lat. Nic niby odkrywczego ani oryginalnego. Jednak dzięki ich widzeniu świata, pewnej ulotności spostrzeżeń i drapieżnej prawdy- jak u Wysockiego, kształtował się  mój światopogląd malarski i poetycki. Grechuta był w swych utworach wiecznie zakochanym romantykiem- zakochanym w całym otaczającym świecie, Okudżawa miał w sobie mnóstwo pokory przed wartościami wyższymi, Brel nazywał związki międzyludzkie z niebywałą elegancją i niespotykanymi porównaniami, Wysocki był zbuntowany i hardy. I ta czwórka uzupełniała mój dorastający  świat niepewnych kroków. Po drodze "napotkałam" Stachurę i Witkacego, ale oni na moja chwiejną duszę za bardzo ocierali się o obłęd. Twórczy i niepowtarzalny, ale jednak obłęd. Zresztą ci dwaj wielcy artyści- jak żyli- tak skończyli. 
     A teraz zakopałam się w epitafium- nie chciałabym pisać czegoś banalnego, że nam Go brakuje. Bo wiadomo, że brakuje. Moje epitafium to żal do Pana Boga, że mimo wszech- dobroci, którą reprezentuje, porwał go do siebie. Zbyt wcześnie, zbyt egoistycznie. A skoro jest wszechobecny, mógł przecież wpaść do Piwnicy Pod Baranami albo do hotelu Pod Różą. Albo kupić po prostu płytę w Empiku, a Grechutę nam jeszcze na trochę pozostawić!!!
Napiszę, opublikuję...
A na razie zostawiam Was dla muzyki, poezji i chwil zapomnienia. Dobranoc!!


czwartek, 15 sierpnia 2013

Wakacje Pana A.

       Człowiek miewa czasem w życiu takie chwile, kiedy to musi poświęcić się pracy. I Pana A. dopadła ta przypadłość. Ponad miesiąc obracał się w oparach absurdu ku zadowoleniu innych, wypalał sam siebie i papierosy, spożywał nadmierne ilości kalorii pustych i właściwych czasami. Wiódł niekończące się, a ważkie rozmowy, panował nad artystycznym chaosem, któremu nadawał szlachetne szlify.  I zakończył sukcesem kolejny odcinek swego dossier artystycznego.
       Sam do siebie napisał podanie o urlop i sam go sobie pozytywnie zaopiniował. W myślach szukał już zacisza górskiego sioła, być może spokoju, dostojeństwa i chłodnego cienia jezior.
       Pan A. jednakże nie wziął pod uwagę przypadkowości i nieuchronności losu człowieczego.... 
Jak ciepły i wilgotny tropikalny huragan spadła nań wszech- roześmiana panna A. Nie w górskim zaciszu odnajdziona ani nie z piany wód jeziora stworzona, a w podtynieckiej osadzie tętniącej kurzem remontu. I świat zawirował płynem przejrzystym, śmiech dobywał się z każdego kąta, muzyka koiła rany po pracy zbolałe. 
        Pan A. doznał nagłego olśnienia! Nie potrzebował już uciekać drogą mierzoną dziesiątkami kilometrów do upragnionej urlopowej idylli, a odnalazł spokój i ciszę, pienia koguta poranne tuż za rogatkami własnych wyobrażeń. Odległość ustąpiła miejsca jakości, a Pan A. mógł w końcu zweryfikować swoje oczekiwania. Świat nagle począł się obkurczać do kilkunastu metrów kwadratowych potrzebnych do koegzystencji z huraganem, bo zarazem i panna A. odnalazła swój niebyt "tuż za płotem".... I splotły się te dwie przepiękne wrażliwości w płynach podwójnie destylowanych, obficie schłodzonych, które niekończącym się rozmowom nadawały rys ulotności. 
        Skończył się pierwszy turnus. Panna A. i Pan A. oddalili się do swych siedlisk. Wrócą!! Bo nie można odciąć się od potrzeby odpoczynku, co to immanentną częścią życia człowieczego jest!!!!

sobota, 27 lipca 2013

Rusinowa Polana

 Widok z Rusinowej Polany

Pisałam juz wcześniej, że Święta Wielkanocne pewnej wczesnej wiosny ubiegłego wieku spędziłam w Tatrach pośród niezwykle sympatycznych nieznajomych, którzy po morderczej wędrówce zawlekli mnie na Rusinową Polanę.
          Moja przygoda z górami wtedy nie skończyła się wraz z Wielkanocą...  W bacówce, która do dzisiaj skądinąd stoi w tym  samym miejscu, spełniając jednakże odmienną rolę, spędziłam chyba najpiękniejszy okres w moim życiu....
          Skończyły się Święta i góry zamarły pod wczesnowiosennym śniegiem. Turyści stali się obywatelami swoich siedlisk i wpadli w kierat rozlicznych systemów normatywnych, co ich na co dzień pętały... Cisza, pustka, mnóstwo śniegu, mróz i jakby niebyt... Tyle pozostało. Aż tyle... Nie odeszłam z redykiem do świateł wielkomiejskich lecz pozostałam w skąpanej w ciszy i śniegu niewielkiej bacówce na progu Tatr Wysokich.
           Minęła pierwsza samotna noc... bez lęku, bo w głowie krążyły mi jeszcze wspomnienia i wrażenia dni minionych... Ale byłą to pierwsza samotna noc na słabo w zimie uczęszczanym szlaku. Przez ludzi, bo jakieś zwierzęta hasały na zewnątrz...
           Druga noc- to było moje pierwsze spotkanie z irracjonalnym strachem przed oddaleniem od ludzi. Niby nic się nie działo, ale świadomość tego, że najbliższy człowiek śpi o kilkanaście kilometrów ode mnie sprawiała, że strach zaczynał mnie paraliżować- bałam się nawet wyjść po zmroku do lasu oddalonego o kilkadziesiąt metrów by uzupełnić zapasy drewna. Noc była czuwaniem i nasłuchiwaniem. Słuch miałam wyostrzony, wyobraźnia podpowiadała mi wszelkie możliwe scenariusze, które odeszły wraz a pierwszymi promieniami słońca.
           Trzecia noc- pamiętam dokładnie- to prawie dramat egzystencjalny- wszystko oddałabym za to, by znaleźć się w Krakowie, wśród swoich- żeby tylko nie wył na zewnątrz upiorny mroźny wiatr, żeby pojawiło sie choć nikłe światło księżyca skrytego za szczelną zasłoną chmur. I żeby było trochę mniej mroźnie..... 
I tej trzeciej nocy... późno ... długo po zmroku zaskrzypiały zawiasy starych odrzwi bacówki... prawie umarłam ze strachu. Kilkanaście sekund trwało koszmarnie długo zanim w kolejnych drzwiach, prowadzących do "kuchni", gdzie gazdowałam, stanęły dwie zmęczone i przemarznięte postacie- ludzkie postacie! Nie umiałam ze strachu wydobyć z siebie głosu i  jakby pogodzona z nie wiadomo jakim losem siedziałam przy piecu, i po prostu czekałam na nieuchronne....A tym nieuchronnym moim losem, okazali się Eluta i Mariusz- dwoje przesympatycznych kandydatów na studentów ASP, którzy w poszukiwaniu jakiejś twórczej inspiracji oddalili się od studenckiego Krakowa. Tak mówili, jak już przemówili... po mojemu jednak- jak ochłonęłam- zwiali na chwilę gdziekolwiek od pruderyjnych rodzin...  Bo byli taką nieformalną parą, która chciała się sprzeciwić normatywom rodzinnym i pobyć trochę w swoim towarzystwie "bawiąc się w dom"... Ale nie pobyli! Bo swoją obecnością zniszczyłam im tę planowaną sielankę... Nie dali jednak tego po sobie poznać, nawet ugościli mnie jakąś domową "zawekowaną" strawą... Posiedzieli dwa dni i odeszli pełni podziwu, że mam nadal zamiar siedzieć na tym mroźnym pustkowiu.
             Po ponad tygodniu przyzwyczaiłam się do wycia wiatru, wszechobecnej ciemności i ciszy. Wieczory spędzałam przy zapalonym piecu i jednej świeczce, pisząc coś na kształt bezkształtnych pamiętników. 
            W połowie kwietnia wyczerpały mi się zapasy jedzenia i ruszyłam w stronę Zakopanego. Tak się przyzwyczaiłam do samotności i ciszy, że odgłos cywilizacji aż mnie poraził... Zakupiłam więc, co niezbędne i wróciłam na Rusinową ostatnim autobusem w stronę Łysej Polany. Do bacówki umiałam już wrócić po ciemku, czasem tylko wspierając się czołówką. Małe drewniane schronienie dawało mi niebywałe poczucie bezpieczeństwa. Wiatr już nie wył, a wygrywał przeróżne melodie, a chmury nie były olbrzymimi białymi upiorami, a jedynie ulotną biżuterią rozgwieżdżonego nieba. 
I siedziałam na tym pustkowiu nie mając żadnych planów, marzeń- ot byle było drewno i jakieś skromne pożywienie... Ale były to piękne chwile- bez pośpiechu, zobowiązań, wypełnione jedynie jakimiś wspomnieniami, słowami nieśmiało zapisywanymi, oczekiwaniem na wschód słońca. 
                Pierwszego maja spadło mnóstwo śniegu- tak wiele, że zwieszone zostały wszystkie połączenia z Zakopanego w stronę Łysej Polany. Zima nie chciała odejść...
                Kilkanaście minut drogi od Rusinowej Polany jest takie zaczarowane miejsce- Wiktorówki- górskie sanktuarium Matki Boskiej Królowej Tatr- i zarazem goprówka. Działalność swoją Wiktorówki miały rozpocząć właśnie pierwszego maja- ale śnieg przeszkodził i dominikanom z Krakowa opiekującym się kapliczką, i ratownikom górskim. Zjawili się dopiero po piętnastym maja.  Po dwóch miesiącach zżyłam się co prawda z surowymi górami, ale obecność ludzi niedaleko dodawała mi jednak otuchy. Wpadałam więc na herbatkę do księdza lub na rum do goprowców.
Do dziś pamiętam wiersz, prosty, góralski, wyrecytowany od serca.... 

Żygnom was Tatry, lasy, polany
Bystre potoki z Tater płynące
Zygnoj Giewoncie z ksyzem- kochany
Serca, jak młot ten we mnie bijące

Juz nie usłysem skowronka śpiwoć
Z kościelnej wiezy, jak dzwony biły
Na Anioł Pański- echem zabiło
Smutny, jo smutmy mój Boze Miły 

Właściwie fragment wiersza... ale do dziś pamiętam- góral, zakochany w Tatrach i w ludziach miłujących góry, siedzący samotnie w goprówce na Wiktorówkach... patrząc w stronę lasu przekazał mi w ten sposób swoją pokorę i uwielbienie dla potęgi gór. I choć powiedział ten wiersz tylko raz- do dziś jego część zapamiętałam......

cdn...

środa, 17 lipca 2013

W zaciszu pracowni...

Noc... ciemno, cicho, okna sąsiadów wtopiły się w mrok. Psy zamilkły nie zauważając już spóźnionych powracających... samochody zakotwiczyły w garażach i na parkingach. Nawet komary skryły się w zaroślach.... Ze starego mono- radia sączy się cicho dobry, przedwojenny jazz, a dym z papierosa smętnie żegluje w stronę otwartego okna.... Myśli orzeźwia jedynie chłodne miętowe mojito....
Siedzę wśród gratów, które metodycznie wynosiłam dziś z pracowni i ruszać mi się już nie chce.
Czeka mnie kolejny etap remontu- do końca wakacji moja doczesna pracownia stać się ma kolejną sypialnią, garaż, który pełnił funkcję stolarni zamieni się w nasze nowe miejsce wystawienniczo- koncertowe i atelier fotograficzne zarazem.
Wczoraj nawiedzili mnie znajomi i niby mimochodem rzucili dwa zdania- pierwsze-" gdzie nowe wpisy na blogu??!!??" czyli garść wieści świeżych z Artchaty... a potem dorzucili- jakbyś miała telewizor- nie w głowie by ci były remonty.... Może i racja- nie mam telewizora, nie potrzebuję, a nadmiar wolnego czasu poświęcam niekończącym się remontom.
Kiedyś, w powojennej Polsce domy budowano byle jak, z byle czego, byle szybko... a ja tę bylejakość próbuję dostosować do potrzeb domu pracy twórczej. Mają być sypialnie dla niepowracających, ma być ogólnodostępna kuchnia dla zgłodniałych, ma być pracownia otwarta dla  głodnych inaczej. A to wszystko w domu zbudowanym bez żadnych zasad logiki, znajomości kątów prostych, pionów i poziomów.... Ot taka artchata....w pełnym tego słowa znaczeniu...
Kiedyś, kiedyś.... mieszkałam w bloku i jeden z pokoi- największy przez przypadek stał się moją blokową pracownią. Taką uporządkowaną, bezduszną- stworzoną wprost do grzecznej i metodycznej pracy nad wymagającymi ikonami... zdjęcie poniżej
Czasem... nawet całkiem często uciekałam w ukochane Bieszczady by się oderwać od niepoprawnej blokowej pedanterii. I dniami, tygodniami siedziałam w starej połemkowskiej chałupie, marznąc niekiedy okrutnie w kilkunastostopniowych mrozach. Bo ten stary, nieszczelny piec... tylko malarsko wyglądał...

  W zaciszu kuchni jednak, mimo nieprzyjaznych warunków rozgryzałam nieistniejącą technikę malarską- obficie winem zraszałam stare sosnowe deski, trawiłam je kwasem azotowym i radość wielką sprawiało mi zamykanie wizerunków świętych w słojach drewna.
Drewno samo w sobie maluje już jakieś kształty.. opowiada o swojej drodze do dorosłości i o powolnym obumieraniu w majestacie piły. Drewno podpowiada nieśmiało wizerunek, który już w drewnie zamkniony czeka na drobny retusz, co go na światło dzienne objawi. I delikatnie muśnięty pigmentem w winie skąpanym prawdę ukazuje.. Taka cicha poezja w drewnie głęboko skryta...

Dzisiaj- artchata znalazła consensus pomiędzy przemarzniętymi Bieszczadami a ugrzecznionym Krakowem w tym przedziwnym, krzywym domu, gdzie można przy trzaskającym drewnie w kominku, słuchając niekiedy odgłosów wielkiego, bądź co bądź, miasta szukać zapomnienia w słojach drewna przy leniwym przedwojennym jazzie.
Dobranoc!!!!!

wtorek, 2 lipca 2013

Dawno temu na Kazimierzu

Jedyne moje zdjęcie ze Shlomo Barem





Dawno to było, bo w 1995. roku podczas jednego z pierwszych Festiwali Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu. 
Ale rok ten był dla mnie wyjątkowy pod każdym względem- miałam wtedy swoją pierwszą, autorska wystawę zagraniczną w Paryżu i jednocześnie rok jakiejś tam porażki- bo wtedy po raz pierwszy się rozwodziłam. Ale per saldo- rok zaliczony in plus- z mężem bym zwariowała, a wystawa była udana i towarzysko, i artystycznie zarazem.
 No i po raz pierwszy brałam czynny udział w Festiwalu Żydowskim. Chodziłam na warsztaty, koncerty, spektakle teatralne. Przesiadywałam do rana w Singerze. Nauczyłam się pierwszych w życiu słów po hebrajsku.
Największe wrażenie zrobił na mnie spektakl w synagodze Poppera- na kanwie Pieśni nad Pieśniami Salomona, gdzie główną rolę grał wspaniały aktor Nachum Cohen- niewidomy niestety- choć na scenie nie dało się tego zauważyć. Niewidomy- bo jak mi po spektaklu opowiadał- tułał się przez wiele lat, jako dziecko, z rodzicami, szukając swego miejsca... a tułając się bywał często niedożywiony. Skutkiem tego niedożywienia i braku witamin stała się jego ślepota.... Aktor mimo tego znakomity...
Drugą niebanalną osobowością tego samego wieczoru okazał się Shlomo Bar- wspaniały muzyk izraelski. I tak z Nachumem i Shlomo spędziłam uroczy wieczór i pół nocy przy maszynie do szycia w klimatycznym Singerze.
Skończył się festiwal, panowie rozjechali się w dalekie strony, a w mojej pamięci pozostały ich opowieści o tułaniu się po świecie, o walce o przetrwanie w nieprzyjaznych miejscach, o poszukiwaniu swych dróg wyrazu artystycznego.

Shlomo do dzisiaj koncertuje z wielkim powodzeniem po całym świecie, Nachum jest w dalszym ciągu wspaniałym aktorem w Double Edge Theathre w Bostonie... wzroku nie odzyskał niestety ...

Wtedy, w 1995 roku nie przypuszczałam, że spotkanie z nimi zaowocuje po latach stworzeniem spektaklu muzycznego- Żyd- Wieczny Tułacz. Myśl tę nosiłam w sercu aż do 2009 roku, kiedy to po raz pierwszy, w krakowskiej Piwnicy Pod Baranami postanowiłam zmierzyć się z kulturą żydowską i językiem jidysz. W głębi serca dedykowałam spektakl tym dwóm wybitnym osobowościom żydowskiego świata artystycznego.  Trzy lata później poszłam dalej- zaczęłam uczyć się jidysz i pisać teksty do nowej wersji Żyda- Wiecznego Tułacza. I utożsamiając się z językiem jidysz, wykonując na scenie swoje i nieswoje utwory muzyczne, miałam przed oczami ten jeden jedyny wyjątkowy wieczór w zadymionym i pełnym ludzi Singerze, kiedy to nasza trójka, mieszkająca na trzech kontynentach, usiłowała się porozumieć i próbowała choćby na chwilę zmienić niedobry i bezduszny świat.

Poniżej zdjęcie Shlomo i Nachuma w krakowskim Singerze

poniedziałek, 1 lipca 2013

Korona słowacka- wspomnienie



Była ciepła jesień 2006 roku. mieszkałam wtedy na obrzeżach miasta i koncentrowałam się głównie na analizowaniu chemicznym nowej techniki malarskiej. Bo to oddalenie od rozrywek wszelakich było jednak barierą. Siedziałam zatem w ukochanej pracowni z dala od zgiełku i pokus, obłożona podręcznikami z chemii... na zewnątrz zapadał powoli zmierzch, ciepły późnopaździernikowy piątkowy wieczór. Nieoczekiwanie, choć w sumie oczekiwanie odwiedziła mnie koleżanka- Renia- pracująca w kieracie- poniedziałek- piątek i popijając kawę zadała mi od niechcenia chyba pytanie, jak planuję spędzić nadchodzący weekend. Pytanie dziwne, bo charakter mojej pracy nie zna weekendów przecież. Ale odpowiedzieć wypadało i po chwili zastanowienia spytałam, czy była kiedykolwiek we Wiedniu. Jakaż była moja radość, gdy się okazało, że NIE!!!!! Zaproponowałam więc wypicie kolejnej kawy tam. Ale- jako, że my dwie nieporadne białogłowy, ponad czterysta kilometrów i trudy drogi... zadzwoniłyśmy do kochanego naszego Yogiego- wspaniałego kumpla na wyjazdy, biesiady i tak do pogadania też. Natychmiast podchwycił nasz szalony lekko pomysł i po godzinie był w Krakowie, gotowy do wyjazdu.
O ósmej rano byliśmy we Wiedniu i wypiliśmy kawę- w Mc Donaldzie!!! Bo wszystko inne było w sobotnie wczesne przedpołudnie pozamykane. Kawa jak kawa- po nocy w aucie nawet smakowała. Odzyskawszy energię poszliśmy na spacer pod Hofburg i znaleźliśmy samotną koronę słowacką koło ławeczki. Koronę słowacką!!!!! Nasunęło nam to pomysł, że nie musimy kończyć wyjazdu na Wiedniu przecież. I przez aklamację podjęliśmy decyzję, że z ową koroną słowacką pojedziemy do... czeskiej Pragi. Pamiętam do dziś pytanie Yogiego- "a ile jest kilometrów do Pragi????" Około dwustu- sama mu odpowiedziałam, ale zapomniałam dodać, że te dwieście kilometrów to w stronę Niemiec, a nie Polski. A Yogi jakby nie wiedział.... Ruszyliśmy więc w stronę Pragi. 
 Akurat padło na mnie prowadzenie auta, skończyła się autostrada, ja nie zwolniłam.... a na czatach stała podobno nieprzejednana policja austriacka. Podobno!!!! Bo nie dość, że przekroczyłam dramatycznie dozwoloną prędkość, to jeszcze wyjechałam z Polski bez dokumentów. Mieliśmy w sumie 20 euro, cukierki Royal i mandarynki- ot cały nasz podróżny budżet! I... te dwadzieścia euro, kilka cukierków i pięć mandarynek... wystarczyło, by jechać dalej!!! Kochana austriacka policja!!!!!!
Dojechaliśmy do Pragi przed dziesiąta wieczór. Cudowne, kolorowe, rozbawione miasto!!!!tylko, że nie mieliśmy już pieniędzy, a do Yogiego dotarło po drodze, że odległość do Krakowa wcale się nam nie zmniejszyła. A jeszcze zgłodnieliśmy co nieco!!! Każdy z nas miał jakieś złotówki- i w końcu znaleźliśmy kantor 24h open. I mieliśmy na paliwo. Ale jak nie wypić kawy na staromiejskim rynku w Pradze- pod znanym zegarem. I wypiliśmy! Kawa aromatyczna, cudowna, orzeźwiająca- za jedyne, w przeliczeniu, 60 zł!!!! I diabli wzięli budżet na paliwo!!! Znowu staliśmy w pięknym otoczeniu praskiej starówki bez kasy na jakikolwiek ruch. Poszliśmy do bankomatów sprawdzać, ile kto ma na koncie. I z trudem uzbieraliśmy po raz wtóry na paliwo. Ślepi po drodze na bistro bary i zajazdy, na oparach paliwa dotarliśmy do Krakowa, wdzięczni Yogiemu, że tak ekonomiczne auto zakupił!!!
W drodze spędziliśmy trochę ponad dobę, wypiliśmy kawę w dwóch zacnych stolicach- ale przynajmniej Yogi nigdy nie zapomni- gdzie leży Praga względem Wiednia w odniesieniu do Krakowa!!!
Historię tę przypomniała mi najdroższa koleżanka Renia kilka dni temu... Bo inne niepoprawne szaleństwa jakby ją już z lekka zatarły. Jej więc dedykuję to wspomnienie!!! A Yogi już wozi ze sobą atlas Europy w aucie!!

środa, 26 czerwca 2013

Wernisaż Joanny Monasterskiej

19. maja 2013 w Artchacie odbył się wernisaż prac z lat różnych Joanny Monasterskiej, zatytułowany "KIM JEST JOANNA....".
Basia, Carmen, a nawet Tomek! (z zawodu kontrabas) czytali wiersze i wierszyki odpowiadające po części na pytanie- kim jest nasza Artystka. Czego nie zaspokoiła poezja, uzupełniła już sama Joanna- choć były pytania, które pominęła milczeniem i uśmiechem.
Ciąg dalszy spotkania nikogo już pewnie nie zaskoczył- muzyka na najwyższym poziomie i tak inspirująca, że zmieniła większość Gości w wokalistów.


Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Joanna unika odpowiedzi...
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Tomek z tomikiem ... wierszy
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Joanna- wokalistka, Ania- tancerka... chyba flamenco
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Zasłuchani...
Artchata, Joanna Monaterska, malarstwo, fotografia Iwaszko
Władek już nie wiedział, czy się przebije przez wokalistów...




poniedziałek, 24 czerwca 2013

Wspomnienie dnia minionego...
Basia, Renia i Ania przygotowały przepyszny kociołek....
Małgosia w pracowni oprawiała ostatnie fotografie...
Wszystko już było przygotowane...
Nawet cudowna kompozycja Reni P. u wejścia do domu...
Po oficjalnym wernisażu, w oczekiwaniu na kociołek z ogniska mieliśmy muzyczną ucztę...
A później mohito (specjalność Reni P.) i... szumiało, szumiało......

Dziękuję Małgosi Jasińskiej- Hanuszkiewicz za przedstawienie nam swojej niebywałej wrażliwości artystycznej. 
Dziękuję wspaniałym muzykom i wokalistom za oryginalną oprawę muzyczną wernisażu.
Dziękuję Renatom, Basi, Ani, Asi za pyszny kociołek.
Dziękuję naszym wspaniałym Gościom.....





sobota, 22 czerwca 2013

JUTRO WERNISAŻ MAŁGOSI !!!!!!!!

Trwają ostatnie przygotowania do jutrzejszego spotkania w Artchacie. Przepiękne i bardzo klimatyczne zdjęcia zaprezentuje Małgosia Jasińska- Hanuszkiewicz. Tyle, że trzeba je jeszcze pozawieszać, a najwięcej czasu spędzimy pewnie na logistyce wystawy. Kuchnia jest już połowicznie odsprzątana, ogród w miarę ogarnięty, zamrażarka pełna dobrodziejstw wszelakich.... Tylko "nawalił" na stroiciel pianin... i pomimo dwóch cudownych instrumentów w Artchacie, pianista będzie skazany na klawisze elektroniczne.
Małgosia oprócz podzielenia się z nami swą fotograficzną wrażliwością uświetni nam jutrzejszy wieczór swoim niebanalnym retro głosem!! Zaśpiewa troche jazzu w stylu Billie Hiliday i  trochę starych dobrych polskich, przedwojennych piosenek.
Wernisaż, koncert, ciut poezji i kociołek prosto z ogniska!!! Serdecznie zapraszamy do Artchaty!!!
Zapach dymu. Wspomnienie.
To było dawno, dawno temu, bo jeszcze w dwudziestym wieku. Zbliżały się Święta Wielkanocne, które wbrew rodzinnym tradycjom postanowiłam spędzić w górach. Wybrałam Tatry. Wyruszyłam, jak to wtedy bywało, pociągiem do Zakopanego, potem piechotą do Kuźnic i zielonym szlakiem w stronę Murowańca. Zapomniałam, a może zlekceważyłam świadomość, że marzec, Tatry.... to jeszcze śnieg i nie całkiem długi dzień. Więc zaskoczył mnie zmrok, na całe szczęście już  powyżej granicy lasu, gdzie do zielonego szlaku dochodzi żółty, przez Jaworzynkę.  Szlak był  opustoszały i jeszcze zaczął delikatnie prószyć śnieg. Wiedziałam, że do schroniska nie jest już daleko, ale było ciemno, zimno, pusto. Otuchy dodawała mi infantylna świadomość, że kiedyś będą to wspominać w kategorii przygody. Miałam pierwszą w życiu czołówkę- tyle, że z lichą baterią. Więc ją zapalałam, gasiłam, pokonywałam  z pamięci kilka metrów i tak przez około godzinę, może dłużej. Wiedziałam, że, w górach nie spotkam złych ludzi więc się nie bałam,  ale przypomniały mi się schroniskowe opowieści  turystów o misiu- Kubie, który kiedyś przerwał sen zimowy, by buszować po spiżarni schroniska na Kondratowej. No i tak człapałam po kilka metrów i zastanawiałam się, czy taki miś byłby moim widokiem zaskoczony. Humoru mi to jednak wcale nie poprawiło- najnormalniej w świecie bałam się spotkania z niedźwiedziem!!!! I tak myśląc o własnym strachu, piramidalnej głupocie i cieście, które pewnie już pięknie pachniało w rodzinnym domu.... poczułam zapach dymu- cudowny, subtelny, taki znikąd zapach dymu!! Schronisko jest  trochę ukryte przed światem, ale zapach był coraz wyraźniejszy. Aż w końcu dostrzegłam światełko. I to był Murowaniec. Jak stanęłam w drzwiach jadalni/ sali biesiadnej podszedł do mnie goprowiec i spytał, czy nazywam się Krzysztof jakiś tam. Jaki Krzysztof?- przecież od zawsza byłam babą, więc skąd Krzysztof!!!?? Zrozumiałam, jak zobaczyłam swe odbicie w szybie- byłam jednym wielkim bałwanem z obrzydliwie czerwonym nosem. Na całe szczęście ów tajemniczy Krzysztof wszedł po chwili do schroniska, wyglądał bardzo podobnie do mnie- drugi bałwan! Tyle, że o niego się martwili, bo nie wrócił ze szlaku i już mieli wychodzić go szukać, a o moim istnieniu nikt przecież nie wiedział. Połączyła nas nasza wspólna niefrasobliwość i Święta spędziłam z Krzysztofem i jego przyjaciółmi.
(dziś, po latach, przez przypadek znalazłam o nim artykuł w internecie- jest świetnym plastykiem, zajmuje się i filmem- jakies nagrody, splendor, gratyfikacje- ciekawe, czy pamięta swój spacer pod Zawrat zimą).
W poniedziałek wielkanocny Krzysztof i przyjaciele wpadli na pomysł, żeby się przemieścić do jakiejś bacówki na jakąś polanę- nazwa wtedy nic mi nie powiedziała, ale, że ludzie byli sympatyczni i zapraszali na przygodę- poszłam z nimi- i okazało się, że nie tylko ja jestem taka nieodpowiedzialna. Tą polaną okazała się Polana Rusinowa, oddalona o kilka godzin marszu latem. A zimą... nieprzetartym zupełnie szlakiem... zapadaliśmy się prawie po pas, byliśmy przemoczeni, zmarznięci i głodni. Mieliśmy co prawda jakieś konserwy, ale nikt nie miał otwieracza, ani nawet noża, który by je pokonał. 
Ostatni etap wędrówki pamiętam dokładnie- szliśmy przez Gęsią Szyję, z której na Rusinową zjeżdżaliśmy już na d....- bo tak nam już było wszystko jedno.I znowu poczułam cudowny zapach dymu! Bacówka była blisko. Malutka, bez wygód, z jedną małą kozą, która ciepła dawała niewiele, ale pozwalała na zagotowanie wody, Za to pełna ludzi!!! Przyjaznych ludzi, którzy wydawali się być nardziej cieniami w nikłym płomyku świecy. Ugościli nas natychmiast grzańcem z kultowej wtedy Sangrii i makaronem z dżemem truskawkowym. Posiedzieliśmy przy tej kozie, ktoś miał gitarę i więcej Sangrii. Światła wielkiego miasta, cała hektyka dwudziestego wieku były wtedy pojęciem irracjonalnym. Noc spędziliśmy dzieląc się kilkoma jeszcze suchymi śpiworami- więc bardzo przytulnie, pomimo kilkunastostopniowego mrozu.
Rano cienie z bacówki nabrały kształtów i imion. Szczególnie pamiętam Wacka alias Grzegorza z Warszawy, który grał na gitarze, przepięknie interpretował piosenki Stachury i ciągle się uśmiechał......

Po kilkunastu latach pojechałam w Bieszczady i podczas wycieczki fotograficznej szlakiem starych cerkwi, niedaleko Czerteży dopadł mnie rzęsisty deszcz i już miałam biec w stronę auta, gdy poczułam zapach dymu. Jakby odruchowo skierowałam się w jego stronę i natknęłam się na niewielki szałas, gdzie ktoś gazdował latem żyjąc z produkcji serów owczych, czy też kozich- nie pamiętam. W tym szałasie schroniło się kilkanaście innych osób. Deszcz padał i padał, my siedzieliśmy skuleni wkoło małego paleniska..... Nikt się prawie nie odzywał, nikt nikogo niczym nie częstował, nikt się nikomu nie przedstawiał. 
Deszcz ustał i powoli opuszczaliśmy szałas i gospodarza. Na zewnątrz, pośród szałasowych gości rozpoznałam Wacka alias Grzegorza. Nie miał gitary. I nie miał już w sobie niepoprawnego optymizmu.
 Każde z nas poszło w stronę własnego samochodu.

piątek, 21 czerwca 2013


W samo południe....
Odjechali... Walentyn i Władek. Mają do pokonania 300 km w upale i piątkowych korkach. Samochodem bez klimatyzacji. Ale się usmiechali. Wieczorem zagrają, jak zawsze profesjonalnie, koncert w Ambasadzie Mocarstwa.
Przygotowałam dwa płótna i O IRONIO!!! mam namalować jakiś sympatyczny pejzaż zimowy i obojętną klimatycznie martwą naturę. Farby się tak rozpływają, że nie będę chyba potrzebować oleju lnianego. 
Cudowna koleżanka- Renia- odwiedziła mnie wczoraj i zaserwowała chłodne i smaczne mohito- takie prawdziwe- z rumem, limonką, lodem i czyms tam jeszcze w środku. Nie dopiłam wczoraj w nocy i teraz takie mohito prosto z lodówki cudownie smakuje. Niebezpiecznie smakuje!!!!!
Pozdrawiam w samo południe wszystkich czytających- znajomych i nieznajomych i zasiadam za sztalugami. A chłopakom zaocznie życzę udanego koncertu.

czwartek, 20 czerwca 2013

Pracownia żyje nowym Artystą!!!!
Wczoraj dołączył do nas Paweł! Kolega, którego poznałam jeszcze w sportowej podstawówce i spotkałam ponownie po latach niewidzenia. Był gościem na kilku naszych wernisażach i koncertach, a wczoraj po raz pierwszy w swoim życiu zmierzył się z ikoną- wyszlifował samodzielnie grunt na desce, rozrysował ikonę, a teraz mozolnie rozprowadza pigment w żółtku i nanosi kolejne warstwy na wizerunek aniołka wg Fra Angelico. W ciszy, spokoju, upale i w świeżo- bo wczoraj w nocy odsprzątanej pracowni.
Ikony mają w sobie jakąś magię... Pamiętam, jak w dzieciństwie przeglądałam album z ikonami u znajomej moich rodziców. Wydawało mi się, że w kategorii estetyki malarskiej nie ma brzydszych wizerunków. Ale tak nie dawało mi to spokoju, że postanowiłam, a była to czwarta klasa podstawówki, skopiować jedną z ikon. Techniką oczywiście niepoprawną, bo zwykłą temperą, ale za to z zapałem. Padło na wizerunek Matki Boskiej Pasyjnej, znanej katolikom w innej wersji kolorystycznej jako Matka Boska Nieustającej Pomocy. Malowałam, malowałam i jak już namalowałam- polubiłam te zaburzone proporcje, dziwne, geometryczne schematy szat, niezrozumiałe symbole. Wtórnie, po kilku latach zaczęłam czytać, czytać i się dowiedziałam, że każdy gest w ikonie, kolor, zawarty symbol, atrybut ma bardzo głębokie znaczenie teozoficzne. I  pokochałam to całe dziwnie ikonopisarstwo- malowanie jajkiem, brudne i czasochłonne gruntowanie desek, szlifowanie,złocenie. Z każdą tworzoną ikoną spędzam wiele godzin face to face, więc muszę ją jakoś polubić- inaczej nie polubią jej inni.
Teraz Paweł dłubie swoją pierwsza ikonę i pewnie jeszcze sam nie wie, czy się polubią z tym Fra Angelico, czy tez nie. Ale jest konsekwentnie skoncentrowany, spokojny i popijając soczek oswaja się z pędzlami.







Po przerwie
ponad dwutygodniowej i po licznych reprymendach przyjaciół- czytaczy tego bloga postanowiłam się usprawiedliwić- 
Pilnie uczyłam się francuskiego i hebrajskiego. Francuskiego- bo 15go czerwca miałam "poważny koncert" w Radiu Kraków- koncert piosenek francuskich w ramach cudownego Festiwalu Edith Piaf. Natomiast hebrajskiego- bo dzisiaj miałam egzamin z tego języka po roku nauki. Wróciwszy ze zdanego!!! egzaminu odziałam się w robocze szmaty i zabrałam się do porządkowania pracowni. I teraz w ramach przerwy w tej katordze... ze szklaneczką cudownie chłodnego piwa.....niezdrowym papieroskiem...... spieszę donieść, że....
w najbliższą niedzielę- 23go czerwca organizujemy w Artchacie kolejny już wernisaż połączony z koncertem. Wernisaż przepięknych fotografii, głównie jeszcze analogowych, Małgosi Jasińskiej-Hanuszkiewicz, a usłyszeć będzie można cudowny sopran Elżbiety Kupiec w repertuarze poważnym i trochę mniej serio.
A jak wernisaż i nasi cudowni Goście... trzeba ze szmatą, odkurzaczem, sprayem do okien, miotłą- drapakiem do podwórka itd....
Muszę się Wam przyznać, że dom kupiłam trzy lata temu z zamiarem zrealizowania właśnie pomysłu takiego otwartego domu pracy twórczej. Dom był koszmarnie plastikowy wewnątrz, kolorystycznie glamourowy z jeszcze pewexowskimi płytkami w łazience (z dekorem w kształcie wyskakujących z wody delfinów na tle zachodzącego słońca). A, że remont to choroba wielce przewlekła- pierwsze nasze art- spotkania odbywały się prawie na gruzowisku. Teraz podłoga już jest, drewniana. Zniknęły plastikowe szafki kuchenne w kolorze syntetycznej sałaty, paździerzowe blaty, plastikowe marmuropodobne parapety, sztuczne paprotki i tapety upstrzone brokatem. Ogród uporządkowały przyjaciółki znające się, a sławojka (w sumie może i szkoda) została zbiorowo zutylizowana. 
Te nasz byłe juz spotkania miały i swój urok. Pośród totalnej tandety i brzydoty brzmiała taka cudownie subtelna muzyka, powstawały prace wspaniałych artystów, ułożyliśmy projekt statutu naszej fundacji, napisaliśmy wiele tekstów, wypaliliśmy mnóstwo drewna, by uwarzyć kociołek na ognisku......
Teraz ten wielkomiejski dom przypomina wewnątrz wiejską chałupę, a klimat ten potęguje fakt, że sąsiad hoduje kury, ma nawet jednego dostojnego koguta i aż nie do wiary, że co rano budzi on wszystkich dokoła zaledwie pięć kilometrów od Rynku Głównego.
Any way- miejski dom czy też wiejska chałupa- posprzątać przed wernisażem trzeba. Wracam więc do zajęć gospodarskich życząc przemiłym czytelnikom dobrej i spokojnej nocy.
Obok zdjęcie- wspomnienie z ostatnich przygotowań do poprzedniego wernisażu w Artchacie pt. "Kim jest Joanna", kiedy to prezentowaliśmy przekrój twórczości Asi Monasterskiej





wtorek, 4 czerwca 2013

Praga 2007

Wróciliśmy z wczesnowiosennego Paryża.... Zmęczeni, mocniej zaprzyjaźnieni, bogatsi o impresyjne  obrazy wspaniałego miasta...
I los rzucił mnie do Pragi- tym razem na dokształcanie doktorantów. A jak los rzuca mnie to i moich dzielnych towarzyszy podróżniczej niedoli...
Zamieszkaliśmy w hostelu na praskiej starówce. Bo blisko wszędzie, tanio i tym razem w jednym sześcioosobowym pokoju- a po co tracić energię na plątanie się po hotelowych zakamarkach!!! Auto zaparkowaliśmy po drugiej stronie Wełtawy- bo się nam wydawało, że tam można- i rozpoczęliśmy eksplorację starówki, która w zasadzie zaczęła się i skończyła na Irish Pubie przy rynku staromiejskim. Kilka dni pracy na czeskiej Akademii sztuk wszelakich było doznaniem niezmiernie inspirującym, gdyż Czesi są naprawdę chłonni wiedzy i doświadczeń innych narodów- generalnie bardzo wdzięczni doktoranci!, z którymi świetnie mi się współpracowało!
Ale ten nieszczęsny pokój sześcioosobowy!!!! Wracałam jak zwykle zmęczona po kilkugodzinnych wykładach i miast świętego spokoju, ciszy, relaksu- napotykałam spragnionych rozrywek Przyjaciół  z sakramentalnym pytaniem - co dziś wieczór robimy!!!!!- w domyśle- siedzimy w hostelu z gruszkówką, idziemy "na miasto" czyli do Irish Pubu, czy też nie daj Boże zwiedzamy coś?????.....       
Nigdy nie byłam asertywna i wydawało mi się, że jak w pewnym sensie zapraszam bliskich mym sercu ludzi na wyjazd, to muszę się dostosować do woli większości. I nieważne jest kosmiczne zmęczenie spotkaniami z elitą naukową jakiejś uczelni, czy też spragnionymi wiedzy studentami/ doktorantami... Mamy się czuć świetnie i mieć co wspominać.... W głębi duszy nawet kpiłam sobie z kolegów "po fachu", którzy zamieszkiwali w pięciogwiazdkowych hotelach i celebrowali te swoje podróże w kompletnej samotności. Wielcy naukowcy dwudziestego pierwszego wieku, którzy wracają do swojej rutyny-  i z miast/ uczelni, które oferuje im nasz zawód nie mają żadnych wspomnień prócz branżowych rautów- wypasionych, ale beznamiętnych i bezdusznych spotkań, elitarnych wykładów, pseudo... naprawdę pseudo naukowych spotkań..... My przynajmniej słuchaliśmy średniej jakości irlandzkiej muzyki w Pradze popijając równie średniej jakości Irish Coffee i cieszyliśmy się swoim towarzystwem i bylismy otwarci na bezpieczne szaleństwa.....

I nadszedł dzień wyjazdu... Objuczeni bagażami wędrowaliśmy na drugi brzeg Wełtawy- gdzie niby bezpiecznie stało zaparkowane nasze auto... Niby... Ale auta jakby nie było....Się trochę zdziwiliśmy, bo z całym szacunkiem dla naszego Przyjaciela- właściciela- nie był to jakiś top- model- zwykła Nubira po prostu. Zwykła czy niezwykła- auta nie było- a my mieliśmy ciężkie plecaki i niezbyt dużo pieniędzy. Nawet całkiem niedużo po kilku dniach w Irish Pubie. Tak czy owak- mieliśmy problem.  Stała więc nasza piątka zaprzyjaźnionych, co by nie mówić- idiotów, na miejscu, gdzie dzień wcześniej było auto i dumała..... Przypomniał nam się międzynarodowy numer 112- i się udało- nasze auto "skradła" czeska policja, żeby zabezpieczyć je przed niewłaściwym parkowaniem. Auto zabezpieczyła owa policja na mocno strzeżonym parkingu- tyle, że bardzo drogim. Cały nasz budżet straciliśmy na "postojowe" i na oparach paliwa mogliśmy szczęśliwie wrócić do Polski. Rozpoczęliśmy sezon wyjazdów w 2007 roku mocną dziurą budżetową!!!!

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Paryż 2007

Wieczór... wciąż pada deszcz i wcale nie myślę o powodzi... nie mam na nią wpływu przecież. Ale... W 2007 roku pojechaliśmy do Paryża. Kraków żegnał nas deszczem- takim wczesnowiosennym rzęsistym, gęstym choć ciepłym. Jechaliśmy.. prowadziliśmy auto na zmianę... 1600 km do pokonania mielismy. Ja jechałam do pracy ze studentami w Musee d'Orsay, czwórka moich wspaniałych Przyjaciół chciała po prostu pozwiedzać Paryż. Trudno nam było pogodzic nasze priorytety- ja musiałam pracować, Oni chcieli korzystać z uroków Paryża, a zakwaterowani byliśmy razem w hotelu... Godzina pierwsza w nocy stała się dla mnie obowiązkowo początkiem ciszy nocnej, dla moich Ukochanych Przyjaciół był to środek zabawy. Po kilku latach wspominam to jako przygodę po prostu- niedospanie poimprezowe jak na studiach... i chwilowa złość na chciwych wrażeń kumpli, którzy po raz pierwszy.. i Paryż... odeszła głęboko w niepamięć... Było cudnie- plątaliśmy się bez sensu i celu po skąpanych w mroku uliczkach Mont Martre, fotografowaliśmy nikłe światła Paryża nieśmiale przebijające  się przez mgłę, popijaliśmy niby dobre, bo francuskie wino- mając jednak w ustach smak naszej ordynarnej i czterdziestoprocentowej polskiej wódki. Marzyliśmy o podróżach, twórczości, poezji i chwilach zapomnienia. Piękny był ten wczesnowiosenny Paryż 2007 roku!!!!!! Tylko do dziś nie rozumiem, jak moi Przyjaciele mogli mnie wyrwać z hotelu, późnym wieczorem na kolację do restauracji i proponować mi koszmarne estetycznie małże, omułki i inne morskie robactwa!!!!!!! Oni się tym zażerali, a i tak miałam wrażenie, że zabijają ten smrodliwy smak nadmierną ilością piwa (pan kelner uznał to jako nietakt!!! i kilka razy dopytywał, czy takie zacne danie, jak te robaki chcą aby na pewno popijać plebejskim piwem). Ale Przyjaciele zżerali małże, omułki i inne takie w wielkiej ilości, popijali piwem i się głośno zachwycali! Aż mnie zemdliło i uciekłam do naszego zacisznego hotelu.
Wdrapałam się (bo hotel nie miał windy) na wysokie trzecie piętro i po wieczornej gorącej kąpieli położyłam się w łóżku... chciałam naprawdę zasnąć. Pokój był niby dwuosobowy, ale łóżko miał jedno- we Francji pewnie nikt nie sypia samotnie... i zasnęłam! Snu nie pamiętam, ale przebudzenie i owszem!- najedzeni i napojeni Przyjaciele wpadli z pozyskaną z bagażnika naszego auta śliwowicą łącką.... i skończył sie upragniony odpoczynek.
Następnego dnia rano, o ósmej, zaczynałam zajęcia ze studentami! DRAMAT!!!!
Nasz wyjazd trwał pięć dni. Kocham moich Przyjaciół za to, że nie popadają w rutynę, że czerpią radość z każdej chwili w każdym najdziwniejszym miejscu tego świata i pomijają problemy... Wróciliśmy do Polski niedospani, umordowani, ale z uśmiechem się żegnaliśmy i wiedzieliśmy, że będzie ciąg dalszy.....
ps: na zdjęciu: wieża Eifflea od dołu...
Pada i pada.... A ja sobie siedzę przy kominku i próbuję pisać teksty do kolejnego spektaklu. Tym razem zainspirowało mnie życie Marca Chagalla. A pisząc wspominam naszą ostatnią premierę w Piwnicy Pod Baranami, w marcu- przedstawienia o Żydzie Wiecznym Tułaczu. Cudowną muzykę napisał pan Andrzej Zarycki- kompozytor sercem związany z Piwnicą. Zamieściłam zdjęcie z naszej tam próby już generalnej,kiedy w przemiłej atmosferze wspaniali i wrażliwi muzycy uzgadniali ostatnie szczegóły występu. I uzgodnili wszystko, ale i tak premiera wyszła inaczej- byliśmy zadowoleni, nasi Goście również, a ustalenia wszelkie pokryła mgła zapomnienia. Podobno to standard, że sztuka tworzy się często na bieżąco, ma elementy improwizacji. Aktorzy i muzycy reagują niejednokrotnie na odbiór publiczności a'vista... Wiem, że nie powtórzymy w tej formie następnego spektaklu, ale w sumie nie zależy nam na tym aż tak bardzo. Piwnica Pod Baranami ma swoje prawa, swój niepowtarzalny klimat, swoją publiczność i swoje tradycje artystyczne. I to wszystko tworzy wspaniałą, quasi- dekadencką atmosferę....

niedziela, 2 czerwca 2013


Dom się układa powoli do snu... Gdzieś w pokojach szemrze jeszcze muzyka przeplatana cichymi rozmowami, zakłócana znienacka nagłymi porywami wiatru i uderzeniami deszczu o szyby. Na sztalugach dosychają dzisiejsze obrazy, a po kuchni rozchodzi się jeszcze woń świeżo upieczonego chleba... Dobranoc!!!!

sobota, 1 czerwca 2013

Jak pamiętnik, to pamiętnik

Cały nasz pomysł Domu Pracy Twórczej zrodził się w Bieszczadach, przy ognisku, wśród  wspaniałych Przyjaciół, przygodnych znajomych. Tylko ciągle padało pytanie- gdzie ma być ten dom??? Wszystkich nas bowiem połączyło umiłowanie do quasi- koczowniczego trybu życia i samo już przywiązanie do jednego miejsca zaczynało budzić niepokój. Z czasem doszliśmy do wniosku, że dom ów może być tworem równie "ruchomym", jak i my.  Dom Pracy Twórczej stał się w końcu bardziej ideą niż konkretnym adresem- choć w sumie ma ich kilka. I tak od lat urządzamy spotkania artystyczne, warsztaty sztuk różnych, koncerty, spektakle...........

Wspomnienie z 2009 roku


Założyliśmy bloga i teraz będziemy pisać. Chciałam zacząć od wklejenia jakiegoś zdjęcia z naszych artystycznych spotkań, ale przez przypadek znalazłam karnawałową Wenecję...  Wklejam więc cudownie odzianych i sympatycznych przebierańców, na których nie mogliśmy się napatrzeć!
Z okazji Dnia Dziecka robimy sobie prezent i zakładamy art- bloga....