środa, 17 lipca 2013

W zaciszu pracowni...

Noc... ciemno, cicho, okna sąsiadów wtopiły się w mrok. Psy zamilkły nie zauważając już spóźnionych powracających... samochody zakotwiczyły w garażach i na parkingach. Nawet komary skryły się w zaroślach.... Ze starego mono- radia sączy się cicho dobry, przedwojenny jazz, a dym z papierosa smętnie żegluje w stronę otwartego okna.... Myśli orzeźwia jedynie chłodne miętowe mojito....
Siedzę wśród gratów, które metodycznie wynosiłam dziś z pracowni i ruszać mi się już nie chce.
Czeka mnie kolejny etap remontu- do końca wakacji moja doczesna pracownia stać się ma kolejną sypialnią, garaż, który pełnił funkcję stolarni zamieni się w nasze nowe miejsce wystawienniczo- koncertowe i atelier fotograficzne zarazem.
Wczoraj nawiedzili mnie znajomi i niby mimochodem rzucili dwa zdania- pierwsze-" gdzie nowe wpisy na blogu??!!??" czyli garść wieści świeżych z Artchaty... a potem dorzucili- jakbyś miała telewizor- nie w głowie by ci były remonty.... Może i racja- nie mam telewizora, nie potrzebuję, a nadmiar wolnego czasu poświęcam niekończącym się remontom.
Kiedyś, w powojennej Polsce domy budowano byle jak, z byle czego, byle szybko... a ja tę bylejakość próbuję dostosować do potrzeb domu pracy twórczej. Mają być sypialnie dla niepowracających, ma być ogólnodostępna kuchnia dla zgłodniałych, ma być pracownia otwarta dla  głodnych inaczej. A to wszystko w domu zbudowanym bez żadnych zasad logiki, znajomości kątów prostych, pionów i poziomów.... Ot taka artchata....w pełnym tego słowa znaczeniu...
Kiedyś, kiedyś.... mieszkałam w bloku i jeden z pokoi- największy przez przypadek stał się moją blokową pracownią. Taką uporządkowaną, bezduszną- stworzoną wprost do grzecznej i metodycznej pracy nad wymagającymi ikonami... zdjęcie poniżej
Czasem... nawet całkiem często uciekałam w ukochane Bieszczady by się oderwać od niepoprawnej blokowej pedanterii. I dniami, tygodniami siedziałam w starej połemkowskiej chałupie, marznąc niekiedy okrutnie w kilkunastostopniowych mrozach. Bo ten stary, nieszczelny piec... tylko malarsko wyglądał...

  W zaciszu kuchni jednak, mimo nieprzyjaznych warunków rozgryzałam nieistniejącą technikę malarską- obficie winem zraszałam stare sosnowe deski, trawiłam je kwasem azotowym i radość wielką sprawiało mi zamykanie wizerunków świętych w słojach drewna.
Drewno samo w sobie maluje już jakieś kształty.. opowiada o swojej drodze do dorosłości i o powolnym obumieraniu w majestacie piły. Drewno podpowiada nieśmiało wizerunek, który już w drewnie zamkniony czeka na drobny retusz, co go na światło dzienne objawi. I delikatnie muśnięty pigmentem w winie skąpanym prawdę ukazuje.. Taka cicha poezja w drewnie głęboko skryta...

Dzisiaj- artchata znalazła consensus pomiędzy przemarzniętymi Bieszczadami a ugrzecznionym Krakowem w tym przedziwnym, krzywym domu, gdzie można przy trzaskającym drewnie w kominku, słuchając niekiedy odgłosów wielkiego, bądź co bądź, miasta szukać zapomnienia w słojach drewna przy leniwym przedwojennym jazzie.
Dobranoc!!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz