poniedziałek, 1 lipca 2013

Korona słowacka- wspomnienie



Była ciepła jesień 2006 roku. mieszkałam wtedy na obrzeżach miasta i koncentrowałam się głównie na analizowaniu chemicznym nowej techniki malarskiej. Bo to oddalenie od rozrywek wszelakich było jednak barierą. Siedziałam zatem w ukochanej pracowni z dala od zgiełku i pokus, obłożona podręcznikami z chemii... na zewnątrz zapadał powoli zmierzch, ciepły późnopaździernikowy piątkowy wieczór. Nieoczekiwanie, choć w sumie oczekiwanie odwiedziła mnie koleżanka- Renia- pracująca w kieracie- poniedziałek- piątek i popijając kawę zadała mi od niechcenia chyba pytanie, jak planuję spędzić nadchodzący weekend. Pytanie dziwne, bo charakter mojej pracy nie zna weekendów przecież. Ale odpowiedzieć wypadało i po chwili zastanowienia spytałam, czy była kiedykolwiek we Wiedniu. Jakaż była moja radość, gdy się okazało, że NIE!!!!! Zaproponowałam więc wypicie kolejnej kawy tam. Ale- jako, że my dwie nieporadne białogłowy, ponad czterysta kilometrów i trudy drogi... zadzwoniłyśmy do kochanego naszego Yogiego- wspaniałego kumpla na wyjazdy, biesiady i tak do pogadania też. Natychmiast podchwycił nasz szalony lekko pomysł i po godzinie był w Krakowie, gotowy do wyjazdu.
O ósmej rano byliśmy we Wiedniu i wypiliśmy kawę- w Mc Donaldzie!!! Bo wszystko inne było w sobotnie wczesne przedpołudnie pozamykane. Kawa jak kawa- po nocy w aucie nawet smakowała. Odzyskawszy energię poszliśmy na spacer pod Hofburg i znaleźliśmy samotną koronę słowacką koło ławeczki. Koronę słowacką!!!!! Nasunęło nam to pomysł, że nie musimy kończyć wyjazdu na Wiedniu przecież. I przez aklamację podjęliśmy decyzję, że z ową koroną słowacką pojedziemy do... czeskiej Pragi. Pamiętam do dziś pytanie Yogiego- "a ile jest kilometrów do Pragi????" Około dwustu- sama mu odpowiedziałam, ale zapomniałam dodać, że te dwieście kilometrów to w stronę Niemiec, a nie Polski. A Yogi jakby nie wiedział.... Ruszyliśmy więc w stronę Pragi. 
 Akurat padło na mnie prowadzenie auta, skończyła się autostrada, ja nie zwolniłam.... a na czatach stała podobno nieprzejednana policja austriacka. Podobno!!!! Bo nie dość, że przekroczyłam dramatycznie dozwoloną prędkość, to jeszcze wyjechałam z Polski bez dokumentów. Mieliśmy w sumie 20 euro, cukierki Royal i mandarynki- ot cały nasz podróżny budżet! I... te dwadzieścia euro, kilka cukierków i pięć mandarynek... wystarczyło, by jechać dalej!!! Kochana austriacka policja!!!!!!
Dojechaliśmy do Pragi przed dziesiąta wieczór. Cudowne, kolorowe, rozbawione miasto!!!!tylko, że nie mieliśmy już pieniędzy, a do Yogiego dotarło po drodze, że odległość do Krakowa wcale się nam nie zmniejszyła. A jeszcze zgłodnieliśmy co nieco!!! Każdy z nas miał jakieś złotówki- i w końcu znaleźliśmy kantor 24h open. I mieliśmy na paliwo. Ale jak nie wypić kawy na staromiejskim rynku w Pradze- pod znanym zegarem. I wypiliśmy! Kawa aromatyczna, cudowna, orzeźwiająca- za jedyne, w przeliczeniu, 60 zł!!!! I diabli wzięli budżet na paliwo!!! Znowu staliśmy w pięknym otoczeniu praskiej starówki bez kasy na jakikolwiek ruch. Poszliśmy do bankomatów sprawdzać, ile kto ma na koncie. I z trudem uzbieraliśmy po raz wtóry na paliwo. Ślepi po drodze na bistro bary i zajazdy, na oparach paliwa dotarliśmy do Krakowa, wdzięczni Yogiemu, że tak ekonomiczne auto zakupił!!!
W drodze spędziliśmy trochę ponad dobę, wypiliśmy kawę w dwóch zacnych stolicach- ale przynajmniej Yogi nigdy nie zapomni- gdzie leży Praga względem Wiednia w odniesieniu do Krakowa!!!
Historię tę przypomniała mi najdroższa koleżanka Renia kilka dni temu... Bo inne niepoprawne szaleństwa jakby ją już z lekka zatarły. Jej więc dedykuję to wspomnienie!!! A Yogi już wozi ze sobą atlas Europy w aucie!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz